Jason Momoa to w ostatniej dekadzie jeden z najpopularniejszych i najmocniej uwielbianych amerykańskich aktorów. Gwiazdor właśnie wraca z nowym filmem akcji zatytułowanym „Sweet Girl”. W jaki sposób chłopak z Honolulu doszedł do hollywoodzkiej ekstraklasy i produkcji Netflix Original?
Tylko w ostatnich sześciu miesiącach Jason Momoa reklamował swoją twarzą trzy wielkie premiery VOD. Najpierw na HBO GO trafił o niebo lepszy od kinowej wersji film „Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera”, potem Apple TV+ wzbogacił się o 2. sezon serialu fantasy „See”, a teraz Amerykanin dokłada do tego „Sweet Girl” dla platformy Netflix. Nie ma w tym absolutnie żadnego przypadku. Trampoliną dla kariery urodzonego w 1979 roku artysty była bez wątpienia „Gra o tron”, a Momoa od tego czasu wielokrotnie pokazywał, że nie ma powodów ograniczać go do ról takich jak khal Drogo. To było w jakimś sensie zresztą szczęściem tego aktora, ze wiele dzięki serialowi HBO zyskał, ale nie był też nigdy potem kojarzony z nim jednoznacznie. Z tej prostej przyczyny, że jego bohater umarł już w 1. sezonie.
Wcześniej jednak jego kariera nie układa się wcale tak zjawiskowo. Odkryto go dosyć szybko, bo już w 1998 roku, gdy rozpoczął karierę modela. Początkowo musiał jednak dorabiać jako pracownik sklepu dla surferów, zanim otrzymał angaż w umiejscowionym na Hawajach sequelu „Słonecznego patrolu” oraz jego taniej filmowej kontynuacji „Słoneczny patrol: Ślub na Hawajach”. Pojawienie się w niegdyś kultowej produkcji nie zrobiło wiele dla rozpoznawalności aktora, bo w tamtym okresie produkcja dawno już miała za sobą okres największej popularności. W niedawnej rozmowie z australijskim podcastem Fitzy and Wippa Jason Momoa żartował zresztą, że w jego domu nie wolno wymawiać słowa na „B” (czyli „Baywatch”), bo ten okres w jego życiu nigdy się nie wydarzył. Nastoletnie dzieci aktora mają też zakaz oglądania „Gry o tron”, ale tutaj bardziej z racji na skierowane do dorosłych widzów sceny.
„Gra o tron” odmieniła jego życie, a angaż dostał dzięki tańcowi Haka.
W 2011 roku Momoa wystąpił w dwóch produkcjach fantasy, które w teorii miały szansę popchnąć jego karierę do przodu. Nowy „Conan Barbarzyńca” okazał się klapą, ale „Gra o tron” po prostu eksplodowała wśród widzów. Co ciekawe, Momoa zrobił w trakcie castingu wrażenie na producentach wykonaniem klasycznego tańca Haka ludu Maorysów, który ma na celu zastraszenie przeciwnika lub powitanie gościa. Taki pokaz siły i koordynacji pasował do postaci khal Drogo, dlatego Jason Momoa był jednym z aktorów biorących udział w obu wersjach 1. odcinka „Gry o tron”.
W następnych latach Amerykanin brał udział w kilku mniejszych projektach i wyreżyserował swój debiut „Droga do Palomy” przyjęty dosyć chłodno przez krytyków. Wielka kariera wtedy stała już przed Momoą otworem i nawet ten słabszy moment nie był w stanie ją zachwiać. DC wybrało bowiem go do drużyny Ligi Sprawiedliwości jako władcę mórz i oceanów. I choć los DCEU obecnie wisi na włosku, to akurat Jason Momoa wybił się na tle swoich koleżanek i kolegów dosyć pozytywnie. Przynajmniej pod względem finansowym, bo jego „Aquaman” świetnie radził sobie w Azji. Wiadomo zresztą, że Momoa powróci jeszcze przynajmniej raz do tego bohatera w zapowiedzianym na przyszły rok sequelu. Oprócz tego wkrótce zobaczymy go też w wyczekiwanej przez fanów sci-fi ekranizacji kultowej „Diuny”, gdzie zagra Duncana Idaho.
Przy okazji premiery filmu „Sweet Girl” Jason Momoa rozmawiał z naszą redakcją*:
Czym „Sweet Girl” jest dla twojej kariery?
Jason Momoa: To trochę spełnienie moich marzeń. Wyprodukowaliśmy ten film z przyjaciółmi, a mój partner go reżyseruje. Za choreografię walk odpowiada zaprzyjaźniona ekipa kaskaderów, mogłem też zatrudnić dokładnie taką obsadę, jakiej pragnąłem. Miałem przy sobie wszystkich, na których mi zależało. Dlatego to był tak naprawdę najłatwiejszy film do nakręcenia w mojej karierze. A jednocześnie w jakimś sensie najtrudniejszy, ponieważ nie próbowałem wcześniej takiego aktorstwa. Zwykle zajmuję się scenami akcji i nie ma w tym nic złego. Ale zmierzenie się tak poważną traumą jak mój bohater nie było proste. Zwłaszcza, że sam nigdy nie znalazłem się w takiej sytuacji i niczego podobnego nie doświadczyłem. Nie miałem też wcześniej okazji grać na ekranie ojca. Trochę się bałem, ale to w tym zawodzie jest najfajniejsze i najbardziej ekscytujące. To trzyma cię przy życiu. Jestem dumny ze „Sweet Girl” i nie mogę się doczekać, aż ludzie zobaczą ten film. Włożyłem w niego więcej serca niż w inne produkcje.
Jakie są twoje ulubione gatunki filmowe?
Kocham tak naprawdę je wszystkie. Ostatnio mocno zainspirowało mnie kilka dokumentów pokazujących prawdziwe życie. Uwielbiam dramaty, ale lubię też się pośmiać. Chętnie oglądam też dobre filmy akcji, które potrafią sprawić, że widz coś w środku poczuje. Coś takiego próbowaliśmy zrobić właśnie w „Sweet Girl”. Mamy tutaj ekscytującą akcję, ale też trochę intrygi rodem z thrillera. I nagle widz zaczyna się zastanawiać: „Co się za tym wszystkim kryje?”. Zależało nam na historii, która będzie trafiała do oglądających stopniowo. Fan kina akcji po 15 minutach może się zacząć zastanawiać: „Dlaczego oglądam taki film?”, ale wtedy już złapaliśmy go emocjonalnie. A potem nadchodzi wielki twist i daje okazję widzom do przemyślenia, że takie historie zdarzają się ludziom wokół nas.
Prywatnie jesteś ojcem, a tutaj miałeś okazję zetknąć się z tragedią męża i ojca. Jakie emocje to w tobie wywołało i co chciałeś za pomocą „Sweet Girl” przekazać światu?
W trakcie czytania scenariusza pierwsze, co mnie uderzyło, to olbrzymia niesprawiedliwość związana z działalnością firm farmaceutycznych. Sama idea ratującego życie leku wycofanego z rynku, by ktoś mógł zarobić większe pieniądze, mocno do mnie przemówiła. Zacząłem się zastanawiać, co ja bym zrobił na miejscu Coopera. Na pewno nie udałbym na się ścieżkę zemsty, ale to w takich filmach jest najlepsze. Możemy zobaczyć, co dzieje się, gdy granica zostaje przekroczona. Nie spodziewałem się też zupełnie twistu na końcu. Pomyślałem o wszystkim, co zostawiamy swoim dzieciom i o przekazywanych im wartościach. Co z tego zostanie z nimi, gdy my odejdziemy? Cieszę się, że mogliśmy wymieszać tego typu motywy i wielkie problemy z akcją. Nikt nie będzie płakać na „Conanie Barbarzyńcy”. Może ktoś płakał w trakcie oglądania „Gry o tron”, ale ja lubię jeszcze bardziej zagłębiać się w sprawy dotykające serca.
„Sweet Girl” w wielu momentach przypomina oldschoolowy film akcji z lat 80. z fabułą w stylu „jeden człowiek przeciwko całemu światu”. Czy byłeś w przeszłości fanem tego typu produkcji i jak się czujesz teraz, gdy sam w czymś podobnym zagrałeś?
Zastanawiałem się nad tym ostatnio. W trakcie prac nad filmem oglądaliśmy dużo filmów z lat 80., część pokazywałem też swoim dzieciom. Ja dorastałem w tym niezwykłym czasie dla kina akcji i nie sądzę, byśmy kiedyś weszli na podobny poziom. To już nie wróci. Głównie ze względu na to, jacy tam grali aktorzy. Teraz mamy też oczywiście świetnych aktorów kina akcji, ale mniej skupionych na tężyźnie fizycznej i bardziej otwartych na pokazywanie emocji swoich postaci. Nadal cieszy ich występowanie w szalonych scenach akcji, ale chcą czegoś bardziej ugruntowanego w rzeczywistości. Nie tak bardzo maczo. Cieszę się, że dorastałem w otoczeniu tych filmów, ale nie chciałbym porównywać do nich swoich tytułów. Myśmy chcieli pokazać coś bardziej realnego, ale dla jednych i drugich jest dość miejsca.
Czy praca nad „Sweet Girl” sprawiła, że dowiedziałeś się czegoś nowego o świecie?
Przede wszystkich rzeczy dotyczących działalności korporacji farmaceutycznych. Można natrafić naprawdę na wiele historii rodem z horroru, gdy czyta się o tym, co za kulisami robią wielkie firmy. I jak łatwo potrafią skorumpować przedstawicieli władzy, żeby uszło im wszystko na sucho. To naprawdę popie*dolone i przerażające. Większość z tego włożyliśmy do filmu. Chcieliśmy pokazać tego typu osobistą historię. Wejść do tej króliczej nory.
Jak oceniasz pracę z Isabelą Merced? W filmie czuć bardzo silną więź między waszymi postaciami. Czy podobna wykształciła się też między wami?
Isabela jest nie do powstrzymania. Naprawdę uważam, że to ona jest w 100 proc. gwiazdą tego filmu. Ma olbrzymi talent aktorski i jest fantastyczną osobą. W dodatku była w stanie sama wykonać swoje sceny akcji, a to naprawdę rzadko się zdarza. Trenowała do tego bardzo ciężko, a miała tak trudne walki jak ta w wodzie z Manuelem Garcią-Rulfo. Jestem z niej ekstremalnie dumny, prawie jak ojciec czy członek rodziny. Poszło jej naprawdę świetnie. Wierzę, że przed nią długa i wspaniała kariera. Miałem szczęście, że zgodziła się zagrać w naszym filmie, bo nie mieliśmy żadnej innej opcji. Uważałem, że to musi być ona i okropnie się denerwowałem, co stanie się w przypadku jej odmowy. Ale na szczęście do niczego takiego nie doszło.
W swojej karierze często grałeś twardzieli, którzy nie dają po sobie poznać bólu. Ray Cooper to z kolei bohater mający w sobie oprócz siły również emocjonalną głębię. Co zmieniłeś w swoim aktorstwie, żeby wiarygodnie oddać tego typu postać?
Nie miałem wcześniej możliwości zagrania takiego bohatera. Nie jestem też kimś podobnym w życiu prywatnym. Producenci wierzyli jednak, że mam sobie to coś, żeby wiarygodnie wcielić się Raya Coopera. Zaufanie w tej branży jest czymś kluczowym. Spotykasz różne osoby przy kolejnych projektach, zapoznajesz je i potem chcesz współpracować z nimi przy następnych filmach lub serialach. Nie chodzi tylko o to, jak wypadasz na planie. Praca poza kamerą i nawiązywanie relacji z ludźmi ma wielkie znaczenie. Moi przyjaciele wierzyli, że uda mi się wykonać to dobrze. Dzięki ich wsparciu ja też byłem w stanie w to uwierzyć. Ostatnio dostałem okazję do zagrania bardzo różnych bohaterów. W ostatnim czasie wyszedł nowy sezon „See”, teraz czas „Sweet Girl”, a na swoją premierę czekają „Diuna” i „The Last Manhunt”. Nie mogę się doczekać aż świat pozna ich wszystkich.
Myślisz, że jak widzowie odbiorą „Sweet Girl”?
Mam nadzieję, że film im się spodoba i będą w stanie się z nim utożsamić. Wszyscy mamy członków rodziny, na których nam zależy. Na świecie jest mnóstwo niesprawiedliwości, dlatego taki bohater biorący sprawy w swoje ręce ma szanse trafić do widowni. Nawet jeśli z góry wiemy, że nie skończy się to dla niego dobrze.
W trakcie naszej rozmowy wspomniałeś, że ten projekt to dla ciebie spełnienie zawodowych marzeń. A jaki był z kolei najgorszy moment w twojej karierze?
Trudno odpowiedzieć na takie pytanie. W jakimś sensie najniższy punkt w mojej karierze był zarazem najwspanialszym momentem mojego ojcostwa. Nie pracowałem, dzięki czemu mogłem jak najwięcej przebywać z rodziną. Gdy robię produkcję za produkcją i pracuję za dwóch, to mam mniej czasu dla najbliższych. Nie możemy mieć wszystkiego. Ważne, żeby nie przesadzić w żadną ze stron. Prawdziwym sukcesem jest bycie świetnym ojcem, to znaczy dla mnie najwięcej. Pracuję w tym zawodzie od 23 lat. Niewiele osób wie, że zajmuję się tym od swoich 19. urodzin. A teraz mam 42 lata czy coś koło tego (śmiech). To była długa i wyboista droga. Musiałem wygrzebać się po drodze z niejednego dołka. Wciąż robię jednak to, co kocham i staram się pracować ciężko.
*Nagranie powstało w trakcie dziennikarskiego roundtable zorganizowanego przez platformę Netflix.
**Autorem zdjęcia głównego jest CLAY ENOS/NETFLIX © 2021.