Fani wściekli na szefową "Gwiezdnych wojen". Jej słowa to kompromitacja i cios dla serialu "Obi-Wan Kenobi"
Złe wieści z Odległej Galaktyki. Kathleen Kennedy, czyli szefowa "Gwiezdnych wojen", kompromituje się i rzuca na pożarcie fanów aktora grającego młodego Hana Solo, żeby bronić korporacji. Najwyraźniej zapomniała też, że już za tydzień debiutuje "Obi-Wan Kenobi" i strzela mu w kolano. Na tym etapie już nawet zapowiedź zupełnie nowego serialu "Star Wars" z akcją osadzoną już po "Powrocie Jedi" nie potrafi cieszyć.
Kiedy tylko Disney przejmował prawa do marki "Star Wars", wydawało się, że najlepsze dopiero przed nami, ale lepiej już było. Korporacja, która wyprowadziła na prostą Marvela i zrobiła z MCU najważniejszą popkulturową franczyzę świata, wyglądała wtedy na idealny nowy dom dla sagi George'a Lucasa. Niestety trylogia sequeli pokazała, że jest raczej jej gwoździem do trumny.
Czytaj też:
Nowe epizody kręcono bez ładu i składu, a dalszy ciąg historii dopisywano i łatano na kolanie. Tak jak przy "Przebudzeniu Mocy" wyrażaliśmy jeszcze ostrożny optymizm, tak "Ostatni Jedi" przełamał fandom na pół. Następujący po nim "Skywalker. Odrodzenie" połączył z kolei hardcore'owych fanów "Star Wars", ale w najgorszy możliwy sposób: we wspólnym rozczarowaniu, bo ten film jest nie do obrony.
Kathleen Kennedy patrzy na "Gwiezdne wojny" przez pryzmat tabelki w Excelu
Nie ma wątpliwości, że za fatalną kondycję marki "Star Wars" odpowiedzialna jest Kathleen Kennedy z Lucasfilmu. To ona podejmuje złe decyzje i raz za razem kompromituje się w oczach fanów. Jej ostatnie wypowiedzi na potrzeby materiału z Vanity Fair są absurdalne. Kobieta rzuca na pożarcie fanów jednego z aktorów i robi krecią robotę serialowi "Obi-Wan Kenobi" w tym samym zdaniu.
Fanów wręcz rozsierdziła opinia wyrażona przez Kathleen Kennedy, jakoby film "Han Solo" udowodnił, iż zatrudnianie aktorów do odgrywania młodszych wersji znanych bohaterów to zły pomysł i w przyszłości nie powinno się tego robić. To bzdury, bo co jak co, ale akurat "Solo. A Star Wars Story", mimo swoich problemów, był lepszym filmem niż cała trylogia sequeli razem wzięta!
Aktor, grający młodszą wersję najsłynniejszego przemytnika Odległej Galaktyki, wypadł w dodatku dobrze w dużych butach Harrisona Forda. Desperackie próby ratowania wizerunku korporacji kosztem dobrego imienia Aldena Ehrenreicha są po prostu obrzydliwe. Kathleen Kennedy, która pośrednio obarcza go winą za błędy Disneya, przy okazji zapomniała, jakie projekty jej firma zdążyła zapowiedzieć.
Disney robi sami wiecie co do własnego gniazda z napisami "Gwiezdne wojny" i "Obi-Wan Kenobi".
Już za nieco ponad tydzień debiutuje serial "Obi-Wan Kenobi", w którym Ewan McGregor powróci do swojej ikonicznej roli. Kathleen Kennedy najwyraźniej zapomina o tym, iż Szkot nie był pierwszym odtwórcą tej postaci. W oryginalnych "Gwiezdnych wojnach" starego rycerza Jedi wcielił się sir Alec Guiness, dla którego Lucasfilm znalazł zastępstwo w prequelach.
Mierzi mnie to deprecjonowanie pracy aktorów, którzy muszą się mierzyć z ogromną presją, tylko dlatego, że korporacja sama położyła "Hana Solo" od strony marketingowej. Wszyscy jednak dobrze pamiętamy, że za kiepski wynik finansowy tego filmu odpowiadają zawirowania na planie i skupienie się przez Disneya na filmach Marvela, które zepchnęły sagę "Star Wars" w cień, a nie gra aktorska.
Teraz wychodzi też na to, że gdyby tylko nieco ponad dwie dekady za sterami "Gwiezdnych wojen" stała Kathleen Kennedy, to Ewana McGregora w roli młodego Obi-Wana nigdy byśmy na ekranie nie zobaczyli. Na miejscu ekipy odpowiedzialnej za serial o Kenobim byłbym na szefową teraz po prostu wściekły - nie mówiąc już o ekipach pracujących nad innymi produkcjami, bo wrzucono je pod tramwaj.
Kathleen Kennedy zapomina, że różni aktorzy wcielający się w te same postaci są DNA sagi "Gwiezdne wojny".
Gwiezdnowojenne filmy, seriale, animacje, książki, komiksy i gry opowiadają historie rozgrywające się na przestrzeni tysięcy lat. To naturalne, że te same postaci grają różne osoby (bo tylko Ian McDiarmid potrafił się wcielić po latach w młodszą wersję swojego bohatera dzięki charakteryzacji). Kathleen Kennedy z porażki finansowej "Hana Solo" wyciąga zaś błędne wnioski i woli iść w kiepskie CGI.
Ewan McGregor jako Obi-Wan Kenobi jest tu pierwszym przykładem na to, że to błąd. Pamiętajmy też, że Temuera Morrison również nie był pierwszym Bobą Fettem, bo w oryginalnej trylogii zagrał go Jeremy Bulloch, a w prequelach Daniel Logan. Jakby tego było mało, Dartha Vadera już u George'a Lucasa grały nie jedna, a dwie osoby: David Prowse i James Earl Jones.
W serialu "Obi-Wan Kenobi" powróci po latach z kolei Hayden Christensen, który wcieli się znów w Anakina Skywalkera a.k.a. Dartha Vadera. Również i w tym przypadku wedle słów Kathleen Kennedy nie powinno do tego dojść. Dodajmy też, że powstaje serial o młodym Lando, w którym spodziewamy się zobaczyć Donalda Glovera, który fenomenalnie wypadł jako młody Calrissian w... "Hanie Solo".
Quo vadis "Star Wars", czyli Kathleen Kennedy musi odejść
Biorąc pod uwagę komentarz Kathleen Kennedy na temat Aldena Ehrenreicha, inne jej wypowiedzi w przeszłości oraz liczne błędy popełnione przez Lucasfilm w ostatnich latach, trudno mieć na tym etapie nadzieję na to, że saga "Star Wars" ma pod jej kuratelą przyszłość. Disney powinien już dawno przekazać stery nad serią w inne ręce, zwłaszcza że "Gwiezdne wojny" obecnie stoją serialami.
To wręcz kuriozalne, że Jon Favreau oraz Dave Filoni (który został namaszczony na kolejnego ojca "Gwiezdnych wojen" przez samego George'a Lucasa) osiągają sukcesy ze swoimi serialami aktorskimi w zasadzie nie dzięki wsparciu Kathleen Kennedy, a jej na przekór. To, że w Disneyu trwa wojna domowa pomiędzy ekipami odpowiedzialnymi za filmy i seriale, jest zresztą tajemnicą poliszynela.
Niestety białe kołnierzyki z jakiegoś powodu dalej ufają, że Kathleen Kennedy jest w stanie wyprowadzić markę "Star Wars" na prostą, podczas gdy powinni szukać dla niej drugiego Kevina Feige'a, który od dekady z okładem steruje Marvelem. Niestety na to się nie zapowiada i pewnie nigdy się nie doczekamy Sebastiana Stana w roli młodego Luke'a Skywalkera (do której jest stworzony)...
Co dalej z filmowymi "Gwiezdnymi wojnami"?
Sporo wiemy o serialach "Star Wars" kręconych na potrzeby platformy Disney Plus, ale od premiery ostatniego epizodu, czyli "Skywalker. Odrodzenie" w 2019 roku, minęły już trzy lata i nadal żaden kolejny nie ma nawet mglistej daty premiery. Sprawy się tutaj ostro pogmatwały, bo trzeci z zapowiadanych lata temu spin-offów poszedł pod nóż, podobnie jak projekt twórców "Gry o tron".
Wedle mglistych zapowiedzi możemy spodziewać się "Eskadry Łotrów" od Patty Jenkins (która podpadała za sprawą beznadziejnej "Wonder Woman 1984") i trylogii, za którą odpowiada Rian Johnson (będący persona non grata w połowie fandomu po "Ostatnim Jedi"). Do tego dochodzą dwa filmy, które stworzą odpowiednio Taika Waititi i Kevin Feige (ale ten ostatni jeszcze nie ruszył oficjalnie z produkcją).
A co dalej? Nie wiemy, ale do powyższych zapowiedzi dołączyła dzisiaj kolejna, wedle której Jon Watts nakręci nie film, a serial "Star Wars" osadzony fabularnie już po "Powrocie Jedi", ale to w zasadzie wszystko, co o nim wiemy (poza tym, że jeśli pojawi się w nim młody Luke Skywalker, to pewnie jako CGI, bez udziału Sebastiana Stana). Biorąc zaś pod uwagę fakt, iż robi go ekipa Kathleen Kennedy, mam złe przeczucia...