Wystartował rozciągnięty na długie tygodnie okres premier świątecznych produkcji. Na podbój kin wyruszyła właśnie „Czerwona Jedynka” Jake’a Kasdana - obraz, który miał szansę nieco orzeźwić ten choinkowy nurt jako familijny akcyjniak, ciepły blockbuster obsadzony grupą rozchwytywanych hollywoodzkich gwiazd. Niestety: efekt okazał się rozczarowująco skostniały.
Mały Jack O’Malley nie dawał wiary bujdom o Świętym Mikołaju, a wciskających mu głodne kawałki dorosłych kwitował spojrzeniem pełnym politowania. Nic dziwnego, że jego dorosła wersja (Chris Evans) to sceptyk z krwi i kości - jego zdaniem ufać nie należy nikomu, a większość ludzi (wliczając jego samego) przynosi innym przede wszystkim rozczarowanie. Dlatego też konsekwentnie trzyma na dystans własnego syna, Dylana: jeśli będzie zbyt blisko, z pewnością go skrzywdzi i sprawi mu zawód.
Przeciwieństwem tej pokrętnej logiki kieruje się, rzecz jasna, Nick (J.K. Simmons) - prawdziwy Święty Mikołaj, którego największym talentem wcale nie jest zdolność do rozdania miliardów prezentów jednej nocy, a umiejętność dostrzeżenia w każdym wewnętrznego dziecka; dobra i wrażliwości. Niestety, jeden z jego najlepszych ludzi - Callum (Dwayne Johnson) - mierzy się właśnie z kryzysem wiary człowieka, a dokładniej w jego dobrą naturę. W tym roku lista Niegrzecznych okazała się dłuższa niż kiedykolwiek wcześniej - Callum ma już dość, stracił serce do tej roboty, zamierza zatem ostatni raz pomóc Mikołajowi w rozwożeniu podarków i wycofać się z branży.
Dzień przed wigilią Bożego Narodzenia Nick zostaje jednak uprowadzony, w związku z czym postawny pomocnik - wspierany przez specjalną grupę chroniącą mitologiczną sferę świata, dowodzoną przez Zoe (Lucy Liu) - musi wyruszyć szefowi na ratunek. Wcześniej jednak będzie musiał połączyć siły z nieświadomym niczego Jackiem, specem od poszukiwań - profesjonalnym i skutecznym łowcą głów.
Czerwona Jedynka - recenzja filmu
Zapewne z łatwością dopowiecie sobie pozostałą część fabuły, ale bądźmy sprawiedliwi: zadaniem familijnego kina świątecznego nie jest zaskakiwać, a krzepić, rozgrzewać atmosferę i bawić. No i fajnie, gdyby przy okazji skrywało jakiś zgrabny morał dla młodszych odbiorców. I rzeczywiście, „Czerwona Jedynka” w pewnym stopniu realizuje te założenia - robi to jednak bardzo, bardzo byle jak.
Problem polega na tym, że Kasdan - wespół ze scenarzystą Chrisem Morganem - pogubili się w proporcjach i bardzo nieumiejętnie rozłożyli akcenty. Jak na blockbuster przystało, „Czerwona Jedynka” pełna jest pościgów, bijatyk, notorycznie rozładowujących napięcie dowcipów i greenscreena. Na to wszystko poświęcono jednak stanowczo zbyt wiele filmowej przestrzeni - mimo blisko dwóch godzin czasu trwania filmu, jego rzeczywista treść jest zredukowana do fabułki nie tylko pretekstowej i przewidywalnej, ale i pozbawionej stabilnego rdzenia pod postacią bohaterów i ich relacji. Wszystko dzieje się tu tak szybko i nagle, że aż nie sposób się czymkolwiek przejąć.
Z jednej strony film próbuje powiedzieć coś o tym, że nie warto skreślać ludzi przez ich potknięcia, że czasem każdy błądzi i robi coś niewłaściwego, ale wcale go to nie definiuje; że wiele spraw można naprawić, a już z całą pewnością warto próbować. Z drugiej - cóż z tego, skoro robi to tak po łebkach, że temat nie ma szansy wybrzmieć? Jesteśmy wprowadzeni na zaplecze bolączek bohaterów, ale po pierwszym kwadransie Kasdan urywa temat, by później wracać do niego okazjonalnie, od niechcenia, zamykając go w ramach strzępków dialogów. Stawka emocjonalna właściwie nie istnieje - Jack i Callum z niechętnych sobie gości błyskawicznie przekształcają się w kumpli; podobnie wątek Dylana nie wiąże się z koniecznością jakichkolwiek trudniejszych przepraw i inspirujących przełomów, bo bohaterowie wymieniają ze sobą kilka zdań pomiędzy jedną a drugą rozwałką i wnet zażegnują problem.
Następnie wspólnie „ratują święta”, by ostatecznie Nick mógł nieść prawdziwą radość. Wskakując do kominów drogich domów klas wyższej i wyższej średniej, uszczęśliwiając i tak już szczęśliwe dzieciaki (nie, to nie ja tu jestem cyniczny).
W „Czerwonej Jedynce” za mało jest człowieka, za mało wszystkich tych niezbędnych interakcji i przepraw. Jack zmienia się w mgnieniu oka dlatego, że fabuła musi odhaczyć odpowiedni punkt, a nie dlatego, że ktoś rozpisał mu charakterologiczną drogę do pokonania i prawdziwej zmiany. Facet nie ma czasu na refleksje, nikt ich nie ma, więc rzeczy po prostu się dzieją, by wreszcie doprowadzić nas do z góry przewidzianego finału - niestety, jakiekolwiek emocje, oczekiwane wzruszenie czy pokrzepienie, są tym samym wykluczone. Obraz nie dowozi też w innych aspektach - nie sprawdza się jako buddy movie, nie wbija w fotel jako kino akcji, realizacyjnie raczej nudzi (a momentami bywa wręcz paskudny), komediowo - niespecjalnie bawi. Nie będzie to nowy świąteczny klasyk; przewiduję raczej, że najczęstszą reakcją na ten seans będą potężne ziewnięcia.
Premiera filmu w polskich kinach jest zaplanowana na 8 listopada.
Więcej o filmach poczytasz na Spider's Web:
- Arcydzieło science fiction wreszcie pojawi się w polskich kinach. Od 10 lat czekam, żeby obejrzeć je na wielkim ekranie
- Chciałam polubić serial "The Darkness", ale ma on bardzo poważny problem
- Ten film czekał na polską premierę 42 lata. "Opętanie" Żuławskiego to film równie kultowy, co kontrowersyjny
- Skandalizujący polski thriller po wielu latach wraca do kin. Ten film trzeba oglądać na dużym ekranie
- Nazywa się go najlepszym filmem dekady. Dosłownie dzisiaj trafił do streamingu