Michael Mann to znakomity filmowiec, który spłodził kilka dzieł otoczonych już kultem. A jednak zdecydowana większość widzów i krytyków zgodnie miesza jego filmową wersję „Miami Vice” z 2006 r. z błotem. Powiedziałbym (zgodnie z prawdą), że każdemu zdarzają się potknięcia. Rzecz w tym, że moim zdaniem ten tytuł na mianę wpadki wcale nie zasługuje.

Nie ukrywam, że informacja o nowej wersji „Miami Vice”, którą ma zrealizować Joseph Kosinski i która trafi do kin za dwa lata, nieco mnie podgrzała. Zawsze chętnie zapoznam się z nową inkarnacją Crocketta i Tubbsa, tym bardziej, że tym razem twórcy celują w intensywną ejtisową stylistykę, której widzom zabrakło w filmie Michaela Manna z 2006 r. Nie zmienia to jednak faktu, że wersję sprzed prawie 20 lat uważam za bardzo niedocenioną.
Nie twierdzę, że tego nie rozumiem. To obraz znacznie mniej przystępny i rozrywkowy niż jego serialowy pierwowzór. Widzowie, którzy liczyli na głębszy hołd oryginałowi, śmieszki i klasyczną stylówę, siłą rzeczy poczuli rozczarowanie. Mann nigdzie się nie śpieszy, nie fetyszyzuje sekwencji akcji (choć realizuje je pierwszorzędnie), nie bombarduje nimi swojej opowieści, a raczej traktuje je jako pewnego rodzaju drobny dodatek. Mann to autentyzm, skrupulatne podejście do szczegółów; twórca, który wymaga od odbiorcy pewnej dozy cierpliwości, którą potem potrafi sowicie wynagrodzić. Trudno jednak mówić w jego przypadku o standardowym kinie akcji. A już zwłaszcza w skrajnie powściągliwym, chłodnym, emocjonalnie wręcz minimalistycznym obrazie z Jamiem Foxxem i Colinem Farrellem.
Miami Vice - opinia. Co obejrzeć w HBO Max?
W odróżnieniu od wielu telewizyjnych hitów przenoszonych na wielki ekran, Mann wrócił do źródeł i zaserwował coś na kształt rozbudowanego epizodu serialu. Nie jest to może styl oczekiwany (choć wciąż wygląda to świetnie), czerń zastąpiła pastele, soundtrack stał się adekwatny do roku produkcji, ale jednak. Rzecz w tym, że taka oszczędność w treści w dwugodzinnym filmie może być przesadą dla współczesnego, oczekującego bodźców widza.
Korzystając z charakterystycznej, ziarnistej estetyki nocnych ujęć, jaką zastosował wcześniej w „Zakładniku” (i ponownie współpracując zarówno z operatorem Dionem Beebem, jak i z Jamie’em Foxxem), reżyser stworzył elegancką adaptację pozbawioną kampowej parodii czy typowego szyderstwa z pierwowzoru (inna sprawa, że w 2025 tytuł może już wydawać się nieco kiczowaty, choć w inny sposób). Twórca postanowił wykorzystać swobodę, jaką dała mu kategoria wiekowa R, realizując klasyczną, powolną sensację w swoim stylu, przy zachowaniu podstawowej serialowej struktury.
To „Miami Vice” ma specyficzny nastrój, rozwija się powoli (dlatego też rozumiem, że może się dłużyć), cechuje się pewnego rodzaju chłodem, który może zniechęcać. Wspominałem o powściągliwości emocjonalnej, która też może być problemem: Sonny w wykonaniu Farrella nie tyle wypowiada swoje kwestie, co raczej je wymrukuje, warkliwie wypluwa. Oryginalna interpretacja Dona Johnsona jest przy niej wręcz nadekspresyjna.
A jednak nie umiem nie zachwycać się pełną nadmorskich rezydencji, dusznych klubów czy gęstych dżungli estetyką; ujęciem wilgotnego, elektrycznego światła Miami, nocnych pejzaży, tropikalnych burz. Nie umiem nie docenić całej tej zmysłowości, krótkich, ale precyzyjnie napisanych i nakręconych wybuchów akcji, które nagle przyśpieszają tętno. Poczucia zagrożenia. Skrupulatnie budowanej, mrocznej atmosfery. Nawet odwołując się do kultowego serialu, Mann zrobił coś, czego nie sposób nazwać sztampowym dramatem kryminalnym.
Ten niesamowity klimat robi jeszcze większe wrażenie teraz niż przed laty. I utwierdza mnie w przekonaniu, że „Miami Vice” to najbardziej niedoceniony obraz Manna. Realistyczny, zarazem piękny, chłodny i surowy, wybornie zagrany, hipnotyzujący. Jeśli kiedyś się od niego odbiliście, polecam dać jeszcze jedną szansę. Po latach wchodzi naprawdę nieźle.
Czytaj więcej:
- Film Quebonafide trafi do VOD. Północ/Południe to pożegnanie ze sceną
- Trump szykuje obławę na Super Bowl. Czym zawinił Bad Bunny?
- Spali pod sklepem, żeby dostać talerz. IKEA prawie jak Lidl
- Nadchodzi nowy Thorgal, ale nie taki, jak myślicie. Czegoś takiego w Polsce jeszcze nie było
- Netflix wrzucił właśnie aż 20 tytułów. Wśród nich kultowe filmy