Rodzina i polityka to dwie wartości, które często wpadają w kurs kolizyjny. Poglądy osoby A kłócą się z poglądami osoby B, na czym cierpią międzyludzkie relacje i przez to nie jesteśmy w stanie dojść do porozumienia. "Moi synowie" to film, który bardziej niż o wielkiej polityce opowiada właśnie o rodzinie, która wskutek takiego sporu staje na skraju przepaści. Recenzujemy.

Bywa, że niektóre filmy przychodzą do nas ze sporym opóźnieniem względem światowej premiery. We Francji chyba tak to po prostu musi być - tak się wydarzyło w przypadku "Bulionu i innych namiętności", tak się stało i w przypadku "Moich synów", zaprezentowanych wąskiej liczbie widzów na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, a także na tegorocznych Nowych Horyzontach. Dopiero teraz, na początku września, trafia do szerokiej dystrybucji. Czy warto było tyle czekać? Generalnie tak.
Moi synowie - recenzja. Syn kontra ojciec, czy ojciec kontra syn?
Pierre (Vincent Lindon) to zwykły mężczyzna w średnim wieku, na co dzień lewicowo zorientowany robotnik pracujący na kolei. Jest również samotnym ojcem wychowującym dwóch synów - Louisa (Stefan Crepon) i Fusa (Benjamin Voisin). Wkrótce orientuje się, że ten drugi wpadł w szemrane towarzystwo, ale to nie koniec - Fus uczestniczył w manifestacji zorganizowanej przez faszystowskie środowiska. Ta sytuacja staje się punktem zwrotnym w ojcowsko-synowskiej relacji, która dotychczas zdawała się nie mieć rys.
Tworzenie filmów mocno osadzonych w tematyce politycznej zwykle bywa stąpaniem po cienkim lodzie. Łatwo w takich momentach o karykaturę czy demonizację wybranej strony - to zwykle kończy się mocnym spłyceniem opowiadanego przez twórców zagadnienia czy problemu. W tym przypadku "politycznym bohaterem" filmu jest przede wszystkim skrajna, antyimigrancka prawica funkcjonująca w skrajnie podzielonej Francji - kraju, który obecnie jest rozdarty między trzema wyraźnymi siłami. Jak pokazały wybory (notabene mające miejsce krótko przed premierą filmu), szczególnie w siłę rośnie właśnie ta skrajnie prawicowa, dawniej mająca twarz Marine Le Pen czy jej ojca. "Moi synowie" mieli zatem niełatwe zadanie - w dobie widocznego kryzysu we francuskim społeczeństwie zaistnieć jako uczciwy obraz wewnętrznych podziałów.

Czy na tym polu film Delphine i Muriel Coutin się udał? Francuskim twórczyniom pływanie po polityczno-społecznej tematyce idzie dość sprawnie, choć trzeba powiedzieć jasno - dało się tutaj zrobić więcej, zwłaszcza, gdy przychodzi do przedstawienia tego, jak Fus znalazł się w "mackach" skrajnie prawicowych środowisk. "Moi synowie" pod tym kątem niestety częściej przypominają publicystykę zawierającą sprawdzony zestaw: młody chłopak, kibole, przemoc, biali mężczyźni, walki. Jasne, nie da się ukryć, że często tak to wygląda, ale osobiście jestem zdania, że było możliwe wyjście poza utarte schematy, czy spojrzenie na młodego bohatera w bardziej złożony sposób. Filmowi sióstr Moulin, zwłaszcza pod koniec, zdarza się też zbyt często popadać w "sloganozę" - zamiast jakoś głębiej rozważyć co skąd się wzięło, woli operowanie hasłami, które pokazują problem, ale nie próbują nad nim się zastanowić.
Znacznie lepiej filmowi idzie za to zagłębianie się w trudne, ojcowsko-synowskie więzi. Pierre jest rodzicem niewątpliwie kochającym, obecnym w życiu Fusa i Louisa tak mocno, jak może, ale również takim, którego zdanie ciężko jest zmienić. Nie mieści mu się w głowie nowa ideologiczna droga pierwszego z synów, która staje się głównym punktem zapalnym konfliktu. "Moi synowie" raczej nie koncentrują się na różnicach politycznych pomiędzy Pierrem a Fusem - więcej w tej relacji jest rozczarowania, ojcowskiej bezradności czy braku międzypokoleniowego zrozumienia.

Reżyserkom udaje się bardzo dobrze i ciekawie zarysować dynamikę całej trójki bohaterów, jak i samych braci.
Pomiędzy napiętymi sytuacjami związanymi z nowym towarzystwem syna, Pierre nie okopuje się do końca, chce spędzać z Fusem czas jak ojciec z synem, z kolei w głębi też mocno się troszczy o tatę (poruszająca scena z butami). Świetnie poprowadzona jest też relacja Fus-Louis których różnice ideologiczne są sygnalizowane, ale nie przesłaniają braterskiej miłości czy wzajemnego wsparcia - nawet w kontrze wobec niektórych zachowań ojca. To film, który mimo pewnych potknięć, jako całość jest czułym obrazem skierowanym do rodziców, którzy zadręczają się, że mogli zrobić dla swoich dzieci więcej i lepiej, albo są zdezorientowani coraz większym dystansem, który dzieli obie strony.
Główną rolę w "Moich synach" gra Vincent Lindon, którego nagrodzono Pucharem Volpiego za najlepszą rolę męską. Choć nie jestem jednoznacznie pewien, że sam bym mu przyznał to wyróżnienie (przede wszystkim przez solidną konkurencję), trzeba sobie powiedzieć jasno - Lindon zagrał znakomicie. Znaczna większość emocjonalnego ciężaru historii jest osadzona na postaci Pierre'a, a grający go aktor wypełnia swoje zadanie świetnie. Jego ojcowska miłość jest wręcz namacalna, ale równocześnie czuć, że jest to człowiek przekonany do swoich racji na tyle, że odmienne zdanie, zwłaszcza w tematach politycznych, łatwo może rodzić konflikt. Pomimo niewykorzystanego przez scenariusz potencjału, aktorsko bronią się również Benjamin Voisin i Stefan Crepon, wcielający się w Fusa i Louisa.
"Moi synowie" to film, któremu brakuje nieco bardziej pogłębionej diagnozy tego, o czym chce powiedzieć i co ma ambicje przekazać. Znacznie lepiej niż na polu politycznym, spełnia się jako obraz rozpadu rodzinnych więzi, wystawiania ich na próbę i tego, do czego potrafi zaprowadzić brak wzajemnego zrozumienia.
Więcej o filmach przeczytacie na Spider's Web:
- Darren Aronofsky: filmy. Od najgorszego do najlepszego
- Together - recenzja filmu. Body horror idealny na randkę
- Chrzest ogniem: kto zabił? Jak się kończy film oparty na faktach?
- Cinema Paradiso znów w kinach. Aktor z oscarowego filmu odwiedzi Polskę
- Reżyserka najgorszego filmu Marvela tłumaczy przyczyny jego porażki