REKLAMA

W nowym "Królu Lwie" miłość rośnie tylko do pieniędzy. Mufasa się w grobie przewraca

W "Mufasie: Królu Lwie" objawia nam się oblicze Myszki Miki, które przypomina to z "South Parka" - wściekłego i wulgarnego gryzonia, gotowego oskubać nas z ostatniego grosza. Ostentacyjnie wyciąga nam pieniądze z portfela, a gdy łapiemy go za rękę, to jeszcze pokazuje język.

mufasa król lew recenzja premiera
REKLAMA

Dla pokolenia współczesnych trzydziestoparolatków "Król Lew" był doświadczeniem kształtującym. Jako pierwszy (lub jeden z pierwszych) filmów obejrzanych na wielkim ekranie zapoznał nas z magią kina (i Szekspirem przy okazji). Być może swój wpływ ma na to też nostalgia, ale w ponad trzy dekady późniejszym remake'u po tej magii nie było już śladu. Widać było tylko cynizm Disneya, który w szale sprzedaży swoich klasycznych bajek w nowych (najczęściej aktorskich) opakowaniach postanowił zaserwować nam tę samą historię, tylko za pomocą fotorealistycznej animacji 3D. Wytwórnia wiedziała co robi sadzając na stołku reżysera Jona Favreau. To w końcu rzemieślnik, zwykły wyrobnik. Dostarczył nam więc przyzwoicie wykonany, aczkolwiek pozbawiony smaku produkt przeznaczony do masowej konsumpcji.

Mimochodem, przy dostosowywaniu się do wytycznych z tabelek Excela, przez cały ten fotorealizm udało się uczynić "Króla Lwa" mroczniejszym, momentami wręcz zbyt przerażającym dla najmłodszych widzów. Dobrze pamiętam, jak podczas kinowego seansu dzieci zakrywały oczy i z płaczem wtulały się w rodziców. Musiał to zauważyć również ktoś z Disneya. Dlatego pomimo identycznej formy "Mufasa" jest pogodniejszym, weselszy i bardziej (też nie sądziłem, że to możliwe) mdły. Do swojego poprzednika ma się mniej więcej tak, jak "Batman i Robin" do "Powrotu Batmana" - powstał głównie po to, aby zabawki z filmu napędzały sprzedaż Happy Meali.

REKLAMA

Mufasa - recenzja prequela "Króla Lwa"

"Mufasa" to zarazem sequel, jak i prequel "Króla Lwa". Po śmierci Skazy na Lwiej Ziemi wszystko układa się po myśli Simby. Król pędzi właśnie do swej ukochanej, zostawiając córkę Kiarę pod opieką dobrze nam znanych Timona i Pumby. Ci z właściwym sobie humorem i chęcią do śpiewu prowadzą ją do Rafikiego. Aby dodać jej otuchy i zabawić podczas burzy, mandryl-mędrzec opowiada jej historię tytułowego dziadka - lwa, który został królem, choć urodził się bez kropli królewskiej krwi.

Mufasa: Króle Lew - Disney - recenzja - premiera

Znowu mamy do czynienia z opowieścią o przeznaczeniu. Tym razem dwojako. Z jednej strony opowieść Rafikiego ma pomóc w jego zaakceptowaniu Kiarze, która w przeciwieństwie do swojego ojca nie ekscytuje się przejęciem w przyszłości władzy, tylko obawia się, że nie jest jej godna. Z drugiej - sam Mufasa dopiero udowadnia swoją wartość, przeżywając trudną podróż do tronu Lwiej Ziemi. O niej jako mitycznej Milele opowiadali mu w dzieciństwie rodzice. Porwała go od nich wielka powódź, prowadząc wprost do Taki. Gdy sympatyczny lew pomaga mu uciec przed krokodylami, łatwo domyślić się, kim w przyszłości się stanie.

Nowy "Król Lew" to origin story tak Mufasy, jak i przyszłego Skazy. Bohaterowie zaprzyjaźniają się ze sobą i zmuszone są uciekać, kiedy ich stado atakują wściekłe białe lwy. Próbując się ratować, pędzą z punktu A do punktu B, po drodze spotykając znanych nam Rafikiego, Zazu czy Sarabi. Scenarzysta Jeff Nathanson nieraz nawiązuje do wydarzeń z oryginału, chcąc wejść z nimi dialog. W rzeczywistości dostarcza nam co najwyżej marnej jakości fanserwis. To czyste powtórzenia, osadzane co prawda w nowych kontekstach, ale pozbawione nowych znaczeń. Nastawione są na doraźną radość bądź krótkie zaskoczenie widzów, ale zupełnie nic do fabuły nie wnoszą. W dodatku twórcy nieraz wplatają je na siłę.

Ten film to zwykły skok na naszą kasę. W końcu "Król Lew" z 2019 roku do czasu "W głowie się nie mieści 2" był najlepiej zarabiającą animacją wszech czasów. Chcąc więcej zarobić na jego popularności, Disney kazał wygenerować kontynuację algorytmowi. Od początku do samego końca. Stojący za kamerą Barry Jenkins zazwyczaj opowiada o rasie, a tutaj musi skupiać się na klasie. Niekoniecznie się w tym odnajduje, co jest o tyle dziwne, że przecież oba tematy się ze sobą rymują. Wydaje się, jakby reżyser został zatrudniony, aby wytwórnia mogła przyciągać widzów słynnym nazwiskiem, ale na planie miał on nie przeszkadzać producentom. Nie ma tu nawet śladu po charakterystycznych dla jego twórczości pogłębionych portretach psychologicznych. Owszem, mówimy o produkcji skierowanej do dzieci, ale one również (a nawet przede wszystkim!) zasłużyły na coś więcej niż niepotrzebnie rozciągane w czasie wątki poboczne i nieuzasadnione przemiany wewnętrzne bohaterów.

Jenkins przyznawał już, że w kolejnych swoich filmach znalazłby zastosowanie dla fotorealistycznej 3D, ale nie zamierza już robić produkcji w pełni na niej opartej. "To nie moja rzecz" - twierdził w wywiadzie dla Vulture. Pewnie z tego właśnie względu "Mufasa" wyszedł nie tylko odtwórczy, ale też bezduszny. Został zrobiony od niechcenia i na siłę, czego najlepiej dowodzą piosenki Lina-Manuela Mirandy, które do wspólnego śpiewania nie zachęcają. Nowy "Król Lew" staje się przez to bladym cieniem oryginału z 1994 roku, po raz kolejny przypominając, że w Disneyu jedyną autentyczną emocją jest chciwość.

Więcej o Disneyu poczytasz na Spider's Web:

Premiera filmu "Mufasa: Król Lew" 20 grudnia w kinach.

  • Tytuł filmu: Mufasa: Król Lew
  • Czas trwania: 120 minut
  • Rok produkcji: 2024
  • Reżyser: Barry Jenkins
  • Aktorzy: Aaron Pierre, Kelvin Harrison Jr, Tiffany Boone
  • Nasza ocena: 3/10
REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA