REKLAMA

"Peacemaker" to najwybitniejszy żart o "twoim starym" od czasu "American Beauty". Oceniamy serial HBO Max

"Czy naprawdę chcesz tego spróbować?" - śpiewa wokalista Wig Wam w czołówce "Peacemakera". Brzmi, jakby pytał widzów, czy serio chcą oglądać serial o największym dupku wśród bohaterów DC. Za sterami projektu stanął James Gunn, więc odpowiedź może być tylko jedna. Poznacie ją dzięki naszej recenzji spin-offu "The Suicide Squad: Legionu Samobójców", który pojawił się na HBO Max w dniu startu platformy w naszym kraju.

peacemaker serial hbo max recenzja
REKLAMA

Peacemaker jest nie tylko doskonałą maszynką do zabijania, ale sprawdza się również jako metafora Stanów Zjednoczonym. Mogliśmy to podejrzewać już przy okazji "The Suicide Squad: Legionu Samobójców". W końcu mordowanie mężczyzn, kobiet i dzieci w imię pokoju czy próba ukrycia za wszelką cenę niewygodnej dla rządu prawdy to hipokryzja USA w pigułce. W poświęconym super(anty)bohaterowi serialowym spin-offie filmu James Gunn jeszcze bardziej zachęca nas do odczytywania postaci protagonisty w taki właśnie sposób. Nie bez powodu jego pomocnikiem jest bielik amerykański o wdzięcznym imieniu Eagly.

W "Peacemakerze" Gunn nie ma litości dla Stanów Zjednoczonych. Kryjący się pod hełmem Christopher Smith doskonale uosabia rozdwojenie jaźni Amerykanów, którzy z jednej strony chcą być polityczną policją świata, a z drugiej wciąż mierzą się z dziedzictwem opartym na faszystowskich fundamentach. Dlatego tytułowy bohater cały czas szuka własnej drogi. Nie ma problemu z wypaleniem jointa z dozorcą indyjskiego pochodzenia i przyjaźnią z czarną lesbijką. Ciągle jednak walczy również o akceptację ojca, który jako Biały Smok przewodzi gangowi neonazistów i jak na szura przystało, wywiesza przed swym domem odwróconą flagę USA.

REKLAMA

Peacemaker - recenzja serialowego spin-offu The Suicide Squad: Legionu Samobójców

W "The Suicide Squad: Legionie Samobójców" Gunn przedstawił nam Christophera Smitha jako totalnego dupka. Serial należy natomiast uznać za origin story Peacemakera, które przybliża bohatera do wersji znanej nam z komiksów. Charakterystyczny dla niego w filmie komizm zostaje przyprawiony tragizmem. Chociaż protagonista bez przerwy pręży muskuły i odpycha od siebie ludzi, jednocześnie zagłębia się we wspomnienia z dzieciństwa. Przejęty od ojca wzorzec toksycznej męskości ciągle przeciwstawiany jest wrażliwej stronie jego osobowości.

Peacemaker - HBO Max - zwiastun - recenzja

Pół żartem, pół serio protagonista rzuca, że lubi duże spluwy, bo musi sobie rekompensować małe przyrodzenie. Kiedy natrętny Vigilante nakrywa go, kiedy płacze, Peacemaker stwierdza, że tylko ćwiczy mięśnie twarzy. Biega co prawda z bronią i kopie tyłki jak należy, ale w środku się sypie. Bo Gunn zagląda pod jego maczystowską fasadę, kiedy za pomocą retrospekcji każe mu mierzyć się z traumą i szuka powodów toksycznego zachowania.

Główny bohater jest rozdarty, bo bez przerwy musi dbać o swój wizerunek. Dlatego kiedy ręka zadrży mu na spuście, nie przyzna się do drążących go wątpliwości, tylko zrzuci winę na źle namalowanego na broni gołąbka pokoju. Peacemaker okazuje się kowbojem, który hołduje wartościom wyznawanym przez twardzieli ejtisowego kina akcji i nie ma zamiaru przyznawać się do słabości, przez co dusi w sobie wszelkie emocje.

Wewnętrzna walka protagonisty jest nawet ciekawsza, od tej, która toczy się na pierwszym planie. W gruncie rzeczy mamy tu bowiem do czynienia z opowieścią utrzymaną w standardowej konwencji superhero. Peacemaker zostaje zmuszony, by dołączyć do tajnej grupy operacyjnej i na polecenie Amandy Waller walczyć z najeźdźcami z kosmosu dążących do zdominowania całej planety. Po drodze do ich unicestwienia na bohaterów czeka wiele zwrotów akcji okraszonych wewnętrznymi konfliktami. Widzieliśmy to już setki razy. Na szczęście Gunn potrafi napełnić te trykociarskie klisze nową energią.

Peacemaker - Jamesa Gunna zabawy z superbohaterami

W gruncie rzeczy mamy do czynienia z superbohaterską wariacją na temat "Inwazji porywaczy ciał", w którą Gunn wtłacza wszystkie swoje obsesje. Jak to już u niego bywa, pierwszoligowcy nie mieszczą się w polu jego zainteresowań. W centrum uwagi trzyma za to underdogów. Przecież jeszcze zanim Disney powierzył mu reżyserię "Strażników Galaktyki", w reinterpretacji "Kick-Assa" zatytułowanej "Super" opowiadał o samozwańczym superbohaterze, nieporadnie próbującym walczyć ze złem. Podobnie dzieje się w "Peacemakerze". Chociaż sam protagonista uważa się za lepszego od innych, ciągle musi mierzyć się z kpinami i tłumaczyć się ze stosowanych przez siebie metod, nazywając Batmana cieniasem, bo nie zabija swoich przeciwników.

Nawet jeśli początkowo określilibyśmy Smitha mianem "przegrywa", to i tak prędzej lub później zaczniemy czuć do niego sympatię. Gunn jak na wielu outsiderskich bohaterów przed nim, spogląda na niego pełnym ciepła spojrzeniem. To samo zresztą tyczy się jego współpracowników. "Peacemaker" to kolejna w dorobku reżysera opowieść o rodzinie - oczywiście dysfunkcyjnej. Nie chodzi o więzy krwi. Ta rodzina stworzona jest z wyrzutków. Stopniowo odkrywamy ich tajemnice. Prędzej czy później każdy ujawni nam jakieś słabostki, jednocześnie wzbudzając nasze współczucie. Ekipa walcząca z kosmicznymi najeźdźcami złożona jest z osób, które nie mogą się dogadać, za to chcą sobie coś udowodnić. Czyni ją to niezwyciężoną. Brzmi patetycznie? Może, ale za sterami projektu stoi przecież facet z Tromaville.

Gunn uczył się filmowego rzemiosła pod czujnym okiem Lloyda Kaufmana. To dla niego pisał przecież scenariusz do przepełnionego rubasznym humorem "Tromea i Julii". Reżyser dobrze wie, jak patetyczne i wyświechtane przesłania podawać w oryginalny sposób. Dlatego w serialu nie brakuje gówniarskich żartów. Szczytem finezyjnej riposty są tu odgłosy pierdzenia, a wulgaryzmy padają tak często jak gęsto ściele się trup. "Peacemaker" to produkcja, w której twórcy co chwilę poświęcają dobry smak na ołtarzu klimatu ze szkolnej szatni dla chłopaków.

Bohaterowie dyskutują na temat preferencji seksualnych Aquamana, a naziole znają się na fizyce kwantowej. Absurd goni absurd. Nie brakuje tu nawet goryla rozcinanego piłą mechaniczną. Dlaczego? Bo wszystko musi wyglądać cool i śmieszyć albo obrzydzać. A jeśli kogoś przy okazji wkurzy – tym lepiej. Nie jest to jednak puste epatowanie przesadą. Kolejne żarty i ekscesy działają w służbie rewizjonizmu konwencji opowieści superbohaterskiej. Z tego powodu produkcji jest zdecydowanie bliżej do "The Boys" niż wykastrowanych od dawna seriali na podstawie komiksów DC sygnowanych logiem stacji The CW.

Peacemaker - czy warto obejrzeć serial twórcy The Suicide Squad: Legionu Samobójców?

"Peacemaker" to serial podkręcony do jedenastki. Cały czas musi być w nim szybciej i więcej. Co jednak najlepsze, całość jest głośna jak cholera. Rytm produkcji wybijają bowiem riffy hairmetalowych szlagierów. "Zawsze jest czas na rock&rolla" – pada w pewnym momencie z ekranu. To dewiza, która bez przerwy przyświeca Gunnowi. Dlatego co chwilę zaskakuje nas doborem ścieżki dźwiękowej. I chociaż wiele piosenek, nawet jeśli słyszy się je po raz pierwszy, z miejsca wpada w ucho, to po seansie przycisk replay będziecie zamęczać przy utworze z wybitnej czołówki:

Peacemaker - czołówka - HBO Max
REKLAMA

Tak! Odpowiadając na pytanie wyśpiewane przez wokalistę Wig Wam w Do Ya Wanna Taste It, na pewno chcecie tego spróbować. Bo jeśli "The Suicide Squad: Legion Samobójców" przez swoją wulgarno-niedojrzałą otoczkę było najwybitniejszym żartem o "twojej starej" od czasu "Co gryzie Gilberta Grape'a", "Peacemakera" należy uznać za najwybitniejszy żart o "twoim starym" od czasu "American Beauty".

"Peacemakera" skosztujecie na HBO Max.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA