"Ród smoka" jest jak 1. sezon "Gry o tron" na sterydach. Ale niestety bez Tyriona i Littlefingera
Nowy odcinek serialu "Ród smoka" zadebiutował dzisiaj na HBO Max i po raz trzeci potwierdził, że prequel "Gry o tron" jest jednocześnie jej godnym następcą. Jedyne czego bardzo brakuje nowej produkcji HBO, to odrobiny humoru i lekkości. "Ród smoka" to na razie diabelnie poważny serial i nic nie wskazuje na to, by miało się to w kolejnych epizodach zmienić. Przydałby się jakiś Tyrion Lannister lub Littlefinger.
Powoli dochodzimy do etapu, gdy będzie można już całkowicie na poważnie oceniać 1. sezon prequela "Gry o tron". "Ród smoka" ma za sobą mocny początek, to zdecydowanie nie ulega wątpliwości, ale nie brak też widzów narzekających na pewne elementy produkcji. Widać, że efekty specjalne momentami nieco kuleją, a sama fabuła podąża w wyznaczonym kierunku w tempie zdecydowanie nieśpiesznym. Z drugiej strony, jeśli ktoś narzeka na nadmiar knujących między sobą Wielkich Rodów Westeros, to "Grę o tron" faktycznie musiał oglądać tylko dla nagich piersi na ekranie.
Najnowszy odcinek produkcji kontynuuje trend zapoczątkowany przez poprzednie dwa epizody. "Ród smoka" to wciąż brutalny i bardzo poważny serial, w którym polityka i słabo skrywane ambicje poszczególnych graczy stanowią temat nadrzędny. W 3. odcinku posuwamy się nieco w przyszłość, ale na ekranie wciąż pojawiają się Milly Alcock jako młoda Rhaenyra Targaryen i Emily Carey w roli Alicent Hightower. Konflikt między obiema bohaterkami nabiera jednak po drodze ostrych rumieńców, bo obserwujemy je kilka lat po narodzinach Aegona Targaryena, który jako pierworodny syn króla Viserysa staje się w oczach wielu idealnym kandydatem na przyszłego króla.
"Ród smoka" momentami wygląda jak "Gra o tron" na sterydach. Brakuje mu jednak humoru.
Nostalgia za 1. sezonem "Gry o tron" jest w jej fandomie wyjątkowo silna, ale warto pamiętać, że otwarcie najpopularniejszego serialu w historii HBO miało pewne ograniczenia, przede wszystkim budżetowe. Twórcy produkcji po prostu nie byli w stanie oddać pełnej skali epickości świata wymyślonego przez George'a R.R. Martina. A mieli przecież trudniejsze zadanie niż Ryan Condal i Miguel Sapochnik, bo lokacji w "Grze o tron" jest o niebo więcej niż w "Rodzie smoka".
W trakcie oglądania prequela można odnieść wrażenie, że jego showrunnerzy chcą w jakimś sensie odtworzyć atmosferę i pewne fabularne archetypy z 1. sezonu oryginalnej produkcji. Jednocześnie podnoszą jakość kostiumów, scenografii i efektów specjalnych co najmniej o kilka poziomów, tak by Westeros w "Rodzie smoka" faktycznie wyglądało epicko (jak przystało na epokę Targaryenów i ich potężnych bestii). To właśnie mam na myśli, gdy mówię: "Ród smoka" jest jak "Gra o tron" na sterydach.
Problem w tym, że "Gra o tron" kryła w sobie jeszcze jeden ważny element, który odróżniał ją od klasycznego fantasy i pozwolił na zdobycie tak wielkiej popularności. To był serial miejscami niezwykle zabawny. Oczywiście mowa o wczesnych sezonach produkcji. Gdy D.B. Weiss i David Benioff stracili dostęp do prozy George'a R.R. Martina, w zastępstwie sprytnych dowcipów i ciętej jak brzytwa ironii dali widzom żenujące dowcipy o penisach. Całe mnóstwo żenujących dowcipów o penisach. Zanim jednak do tego doszło, "Gra o tron" potrafiła zachwycać swoją lekkością za sprawą takich postaci jak Tyrion Lannister czy Littlefinger.
Wielu widzów narzeka, że w "Rodzie smoka" bardzo przydałby się drugi Tyrion Lannister.
Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili odrzuciłem takie obiekcje jako wyraz przesadnej nostalgii za tym, co było. Po obejrzeniu trzech odcinków "Rodu smoka" muszę jednak przyznać rację krytykom prequela. HBO zrobiło serial, który przez cały czas jest diabelnie poważny. Po części trudno się temu dziwić, bo przecież "Ród smoka" porusza m.in. takie tematy jak wojna, poronienia, tortury, mroczne przepowiednie i politycznie zaaranżowane małżeństwa. Rzecz w tym, że George R.R. Martin zawsze potrafił odnaleźć w tym ponurym świecie sporą dawkę ironicznego humoru.
"Gra o tron" szła za przykładem pisarza i również bardzo sprawnie balansowała między tragedią i komedią. Tymczasem przy tworzeniu "Rodu smoka" jego showrunnerzy najwyraźniej postanowili całkowicie zrezygnować z postaci, która w cyklu "Ogień i krew" odpowiadała za rozrywkę i niezbędny brak powagi. Chodzi o służącego jako błazen na dworach Viserysa I, Aegona II, Rhaenyry i Aegona III małego człowieka o przezwisku Grzyb. Stworzył on swoją własną kronikę Targaryenów, pełną sprośnych żartów, niepotwierdzonych pogłosek, seksu, przemocy i teorii spiskowych.
Być może twórcy "Rodu smoka" uznali, że taki portret będzie zbyt bliski krzywdzącym wobec małych ludzi stereotypów i dlatego wycięli Grzyba z serialu. Do pewnego stopnia to rozumiem. Nie zmienia to jednak faktu, że prequelowi "Gry o tron" od czasu do czasu przydałaby się odrobina uśmiechu. Nie wszystko musi być poważne od pierwszej do ostatniej sekundy.
Paradoksalnie to jedyny element, który moim zdaniem serial "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" wykonał lepiej niż jego konkurent od HBO. Nie jestem co prawda wielkim fanem przedstawiania krasnoludów jako głośnych i bezmózgich osiłków, ale w 2. odcinku wspomnianej produkcji dało się przynajmniej uśmiechnąć pod nosem. Co naprawdę potrafi czynić cuda.