"Ród smoka" jest ofiarą własnego sukcesu. Finał pokazuje, że fani nigdy nie będą do końca zadowoleni
Za nami ostatnie odcinki "Rodu Smoka". Tak, to już koniec i na kolejny sezon będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. To dobry moment, żeby zastanowić się na tym, co udało się w serialu i odpowiedzieć na kluczowe pytanie, czyli: czy to serial lepszy niż "Gra o tron".
10 epizodów, kilkanaście godzin intensywnej rozgrywki o koronę i charakterystyczny tron Westeros. Była to długa i bardzo satysfakcjonujący i dość nietypowy powrót do świata, który tak dobrze do przeniosła na mały ekran "Gra o tron". Przez większość seansu myślałem sobie: "HBO znowu to zrobiło" i miałem na myśli naprawdę świetny i – w mojej opinii – przełomowy serial fantasy. Teraz po zakończeniu serialu odnoszę wrażenie, że to samo zdanie może dotyczyć największych wad, jakie wytykają mu widzowie.
"Ród smoka" – finał 1. sezonu.
Gdy "Gra o tron" pojawiła się na ekranach telewizorów jasne było, że to serial wyjątkowy. Brutalna opowieść fantasy nie skupiała się bowiem na magii, przygodach samotnych bohaterów czy fantastycznych stworzeniach wyskakujących z każdego ujęcia. Nie przypominała swoich poprzedników, seriali trochę infantylnych i przede wszystkim niskobudżetowych. Zachwycała realizmem, szokowała bezwzględnością i ujmowała rozmachem.
Jednak z każdym kolejnym sezonem rosły oczekiwania widzów. Twórcy musieli nie tylko improwizować fabularnie, ale też poradzić sobie z coraz bardziej zawiłym scenariuszem. Jakby tego było mało, to fabuła zbliżała się do wielkiego finału, który musiał być spektakularny, czyli – jak to bywa w fantasy – zakończony przynajmniej jedną brawurową sceną batalistyczną. HBO nie żałowało kasy, ale aby udźwignąć ciągle rosnący budżet (z każdym sezonem coraz droższe były m. in. gaże aktorów) co sezon zmniejszano liczbę odcinków.
Oczekiwania były tak wielkie, że nie sposób było ich spełnić. Oczywiście trudno jest nie zauważyć, że scenariusz w ostatnich sezonach był dziurawy jak sito i odbiegał jakością od tego, do czego HBO przyzwyczaiło widzów. Z drugiej jednak strony to była to ciągle produkcja telewizyjna, ze wszystkimi swoimi ograniczeniami.
"Ród smoka" ograniczenia ma te same, ale zgrabniej je obchodzi.
Premierowy sezon "Rodu smoka" był krytykowany głównie za bardzo powolne tempo akcji i kilka niezbyt udanych wizualnie scen. Ten pierwszy zarzut rozumiem doskonale, choć w mojej opinii wynika on z faktu, że pierwsze 10 odcinków było wprowadzeniem do skomplikowanej politycznej rozgrywki, która zaraz ma się zacząć. Ten wstęp świetnie rozstawił pionki i figury na szachownicy i moim zdaniem wybrnął z adaptacji trudnego materiału źródłowego naprawdę z klasą. I tym razem przed scenarzystami stało trudne zadanie, bo Martin swoją książkę zbudował jako kronikę, która w samym swoim założeniu opisywała losy dynastii, nie zaś poszczególnych jej członków. Tak nawiasem mówiąc: to jest doskonały przykład na to, jak odmiennym medium jest serial od filmu. Ten drugi nie byłby w stanie opowiedzieć tak rozłożystej historii.
Co zaś do problemów realizacyjnych i kilku, powiedzmy, niedoświetlonych scen. Jestem zdania, że nawet kilka gorzej zrealizowanych scen, jak ta ze smokiem przebijającym się przez podłogę czy choćby ta, w której smoczy jeźdźcy pojedynkują się w deszczu, zupełnie nie psują odbioru serialu. Jasne, że gdyby było to widowisko kinowe, moglibyśmy oczekiwać lepszych, bardziej wiarygodnych i dokręconych efektów. Pamiętajmy jednak, że mimo gigantycznych budżetów, to ciągle jest telewizja. "Gra o tron" zasłynęła nie tym, że miała wielki budżet, ale umiejętnością wyciśnięcia go do ostatniego centa, aby stworzyć wiarygodny świat. "Ród smoka" jest realizacyjnie znacznie bardziej wymagający, bo już od pierwszych odcinków przedstawia sceny akcji i fantastyczne bestie, tak przecież ważne dla fabuły.
Jestem zdania, że ta najmocniejsza krytyka płynąca pod adresem nowego serialu HBO wynika właśnie z tego, że "Gra o tron" tak szalenie podniosła poprzeczkę tego, co da się pokazać w telewizji, że już zawsze będziemy oczekiwać widowiska godnego wielkiego ekranu, choć fabułę będziemy śledzić na tym małym. To nawet zabawne, że HBO mówiło w swojej najgłośniejszej kampanii reklamowej, że "nie jest telewizją" i teraz trochę za to płaci.