„Ser od rządu” miesza komedię, z dramatem i wątkami historycznymi. Nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że całość przyprószona została niemałą porcją surrealizmu. Efekt? Dziwaczny serial, który ogląda się z fascynacją.

„Ser od rządu” zabiera widzów do 1969 r., by przedstawić im Chambersów - afroamerykańską rodzinę zamieszkującą w Dolinie San Fernando - a następnie wrzucić w samo centrum chaosu, który wybucha, gdy głowa tej rodziny, Hampton, wychodzi z więzienia.
Pan Chambers odsiedział wyrok za włamania; wreszcie wraca do rodzinnego domu w dzielnicy Chatsworth w Los Angeles. Tam próbuje odbudować relacje z najbliższymi i rozpocząć nowe życie, przedstawiając światu swój wynalazek - „Bit Magician”, czyli samonapędzającą się wiertarkę. Jak można się jednak domyślać, powrót do życia rodzinnego nie jest prosty - podczas nieobecności Hamptona jego żona i synowie siłą rzeczy się od niego oddalili. Świat nie stanął w miejscu, a czas się nie zatrzymał. Rodzinne waśnie, dawne problemy, niepozałatwiane sprawy, spotkania z dziwnymi nieznajomymi, a nawet zdarzenia przypominające boskie (?) interwencje - wszystko to skutecznie komplikuje sprawę i utrudnia Chambersowi wkroczenie na nową ścieżkę.
Ser od rządu - opinia o serialu Apple TV+
Wizualnie i filozoficznie dzieło Paula Huntera i Aeyshy Carr czerpie garściami z estetyki braci Coenów. Gdyby znacząco zredukować objętość „Sera” (co swoją drogą wyszłoby mu na dobrę), przypominałby on „Poważnego człowieka” z niemal całym dobrodziejstwem inwentarza (nadnaturalnymi znakami, religijnymi przypowieściami i czarnym, gęstym dowcipem). Część epizodów - tych, które skupiają się na postaciach dalszego planu - przywodzi też na myśl styl Wesa Andersona. Pojawia się głos z offu, montaż przyśpiesza, napisy na ekranie zwracają uwagę charakterystycznym fontem. Na szczęście tematyka, kultura i charakterystyka postaci sprawiają, że nie mamy poczucia obcowania z tanią kopią. Tym bardziej, że gdy już robi się dziwacznie, to są to „Dziwactwa” pisane wielkim „D”. Tak jak lubię.
Wracając do postaci - ich głębia psychologiczna zasługuje na szczególną uwagę. Te komponowane są ze szczegółów i niuansów; nawet kostiumy i ich kolory coś nam o nich mówią. Każda z tych osobliwych person została powołana do życia z wielką starannością o to, by widz był świadomy ich złożoności. To nie są bohaterowie z papieru, a z krwi i kości - a dzięki temu bardziej odklejone momenty służą opowieści, zamiast sprawiać, że się do niej dystansujemy. Odrobina szaleństwa jest równoważona prawdziwym człowiekiem. I wszystko pięknie współgra.
„Ser od rządu” to rzecz, myślę, inteligentna, pełna ciekawych odniesień religijnych i komentarzy kulturowych, wspaniale zrealizowana, świetnie zagrana, ozdobiona żywiołową ścieżką dźwiękową - miksem soulu, popu i krautrocka. Coś unikalnego, ciekawego i przyjemnego w odbiorze. Nie jest to jednak serial, który nazwałbym znakomitym. Dlaczego?
Cóż, moim zdaniem winny jest format. Dwie filmowe godziny utkane z tego typu materiału sprawiłyby, że miałbym ochotę klaskać na napisach końcowych. Niestety, rozciągnięcie tej surrealistycznej komedii na dziesięć epizodów znacząco osłabia impakt, rozrzedza esencję. Może i nie męczy, ale sprawia, że część rozsypujących się wątków zaczyna przeszkadzać. Brakuje tu też jakiegoś podsumowania, kropki nad i - po finale zastanawiałem się zresztą, czy to aby na pewno już? Czy tak właśnie kończy się serial, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej widziałem potencjał na jedną z najciekawszych produkcji ostatnich lat? Podkreślę: warto obejrzeć, ale zmarnowany potencjał może zaboleć.
Czytaj więcej:
- Apple TV+ przywrócił mi wiarę w seriale. Na maksa wkręciłam się w tę nową produkcję
- To była miłość od pierwszego czytania. Aktorki opowiadają nam o pracy nad serialem Apple TV+
- Apple TV+ zrobiło świetną satyrę na Hollywood. To pozycja obowiązkowa dla każdego kinofila
- W nowym kryminale Apple TV+ ścigają złodziei dragów. Nam opowiedzieli o pracy nad serialem
- Rozdzielenie: wyjaśniamy finał 2. sezonu. To najważniejszy odcinek serialu