REKLAMA

Fani "Star Wars" wymyślili sobie nowy problem. "Amerykańskie przedmieścia" są kluczowe dla "Skeleton Crew"

Zwiastun nowego serialu z uniwersum Star Wars, który zadebiutuje w grudniu tego roku - „Skeleton Crew” („Załoga rozbitków”) - po prostu musiał wywołać oburzenie części fanów. Musiał, bo istnieje już pewna niepisana tradycja, że niezależnie od faktycznej jakości zapowiedzi czy samej produkcji, jakaś grupa wypatrzy coś, na co przeciętny odbiorca nie zwróci uwagi, i zrobi z tego problem. Tym razem poszło o nową planetę, która pod pewnymi względami istotnie przypomina Ziemię - chodzi przede wszystkim o ujęcia przywodzące na myśl amerykańskie przedmieścia. Tym samym raz jeszcze mamy do czynienia z wydumanym ambarasem.

star wars skeleton crew serial amerykańskie przedmieścia goonies trailer fani jude law
REKLAMA

Kilka dni temu zobaczyliśmy pierwszy teaser serialu „Star Wars: Skeleton Crew”, który został przyjęty relatywnie ciepło - a na pewno znacznie cieplej, niż zwiastuny „Akolity”. Jasne, pojawiło się sporo krytyki, nie jest ona jednak tak bezwzględna i agresywna.

Najczęściej powtarzające się zarzuty? Po pierwsze - ten dotyczący faktu, że teaser „jest bardzo disneyowski”, czyli przywodzi na myśl produkcję skierowaną do młodszych widzów. Zaskoczę niektórych: „Gwiezdne wojny” zawsze były serią dla dzieciaków, co otwarcie i dosłownie przyznawał sam George Lucas; co więcej, „Skeleton Crew” było nawet zapowiadane jako serial dla nieco młodszych widzów - fajnie, że twórcy o nich pamiętają i przypominam, że choćby zdecydowana większość odcinków „Wojen klonów” za swój target miała właśnie najmłodszych.

Po drugie: ten dotyczący amerykańskich przedmieść. I to na nim się skupimy.

REKLAMA

Star Wars: Skeleton Crew - "Amerykańskie przedmieścia" są kluczowe dla fabuły

Nie sposób nie odnieść wrażenia, że pewne uwagi dotyczące nowych produkcji Star Wars - na przykład takie, jak ta powyższa - nie mają nic wspólnego z racjonalną krytyką, a wynikają przede wszystkim z chęci znalezienia jakiegokolwiek powodu, byle tylko móc wbić szpilę disneyowskim „Gwiezdnym wojnom”. Większość krytyki „Akolity” - choć przecież serial miał wiele rzeczywistych wad - dotyczyła kwestii tak absurdalnych, że aż niepozostawiających wątpliwości, iż znaczna część atakujących ani nie ogląda serialu uważnie, ani nie ma pojęcia o starym kanonie czy tradycji franczyzy, do których tak chętnie się odnosi, ani nawet nie próbuje dać tytułowi szansy, bo kieruje się uprzedzeniami i tezą zbudowaną już na etapie pierwszego trailera. Słowem: ta krytyka coraz częściej traci znamiona racjonalnej, sensownie uargumentowanej, skierowanej ku faktycznym niedoskonałościom; wydaje się raczej wylewem jakiejś ideologicznej frustracji obrażonych osób, które w gruncie rzeczy chciałyby oglądać to samo bez końca i nie mogą pogodzić się z faktem, że świat i kino nie stoją w miejscu.

Zamiast zatem skupiać się na rzeczywistych wadach i problemach, tworzą własne i tylko potwierdzają powyższą tezę - wszystkie te dziecinne ataki wynikają z pewnych założeń i oburzenia, że ich autorzy nie dostają dokładnie tego i dokładnie w tej formie, jaką sobie kiedyś wymyślili (o wrogości wobec np. różnorodnej etnicznie obsady nie wspominam, bo to jest jakaś pomyłka, o której aż wstyd pisać). Przykład przedmieść znakomicie to ilustruje.

Skeleton Crew - Załoga rozbitków

Po kolei. „Skeleton Crew” od początku było zapowiadane jako produkcja dla młodszych widzów, która obficie czerpie z dawnego Stevena Spielberga i ma być czymś w rodzaju kultowego „Goonies” w odległej galaktyce. Planeta, którą widzimy na teaserze, przypomina tę naszą bardziej niż jakikolwiek inny świat, który dotychczas mogliśmy zobaczyć w ramach uniwersum - i jest to fakt. Rzecz w tym, że ten celowy, świadomy zabieg ma ogrom sensu w kontekście fabuły i przeznaczenia produkcji - i nie jest też niczym niezwykłym.

Ta znajoma planeta to ojczyste miejsce naszych bohaterów. Trawniki, latarnie, ulice, coś w rodzaju autobusu - a przy tym wszystkim droidy, różne rasy obcych i wiele typowych dla „Gwiezdnych wojen” komponentów. Tego typu wizualizacja jest kluczowa dla nowej opowieści. Jon Watts i Chrostopher Ford chcieli stworzyć „E.T.” czy „Goonies” dla nowego pokolenia. Istotą dawnych przygodówek dla dzieciaków byli bohaterowie, z którymi łatwo było utożsamić się widzom - czyli inne dzieciaki, zwykłe, przeciętne; takie, które również muszą radzić sobie w szkole czy zmagać się z typowymi dla tego wieku problemami. Te zwyczajne dzieci zostają wciągnięte w niezwykłą przygodę, o której dotychczas mgły tylko marzyć. W ten sposób twórcy takich produkcji pośrednio spełniali ich marzenia o niesamowitych wydarzeniach, w których mogłyby odegrać jakąś rolę.

Watts i Ford chcą zrobić to samo. Upodabniając rodzimą planetę naszych bohaterów do przypominającego Ziemię miejsca, wychodzą naprzeciw współczesnym dzieciakom - tak jak poprzednicy, pozwolą przejrzeć się odbiorcom w nowych bohaterach i pozwolą im wyobrażać sobie, że i one zostają z prędkością światła porwane do galaktyki „Gwiezdnych wojen”. Oto grupka wyrostków, zamieszkująca dość zwyczajne, wręcz pospolite miejsce, wyrusza w niezwykłą podróż ku niesamowitym światom i wydarzeniom wykraczającym poza ich wyobraźnię. Myślę, że to nie tylko sensowne i urocze, ale i piękne.

Czytaj więcej o Star Wars na Spider's Web:

REKLAMA

Tym bardziej, że tego typu upodobnienie jakiegoś wycinka losowej planety do czegoś, co znamy z Ziemi, w żaden sposób nie niszczy kanonu ani nie rujnuje klimatu. Po pierwsze - niemal każda z dotychczas przedstawionych planet czy nacji w jakiś sposób czerpie z tego, co istniało lub istnieje na Ziemi. Potrzebujemy takich punktów odniesienia, choćby kulturowych. Po drugie - mówimy o nowej planecie, która całościowo być może różni się od Ziemi znacznie bardziej. Po trzecie - nawet jeśli nie, to we wszechświecie pełnym niezliczonej liczby zamieszkanych przez żywe istoty planet możemy przecież trafić na taką, która pod pewnymi względami (tutaj głównie estetycznymi) rozwijała się podobnie do jakiejś innej. A jeśli chodzi o bezpośrednie inspiracje w tym stylu, to przecież sam Lucas sobie na takie pozwalał - przypomnę choćby knajpę Dexa z „Ataku klonów”, czyli „Dex’s Diner”, która była upodobniona do typowej amerykańskiej, przydrożnej restauracji (wysokie stołki przy barze, kelnerka, obite na czerwono miejsca siedzące przy stołach). Przed nią zaś mogliśmy zobaczyć normalne ulice, chodnik, latarnie czy miejską komunikację! O drineczkach przy ladzie w nocnym klubie nie wspominam.

Chyba naprawdę nadszedł czas, by wyluzować. „Star Wars” pozostają uniwersum wielu możliwości, również tych nawiązujących do naszego świata (do którego co jakiś czas muszą przecież nawiązać). Pozwólmy nowym produkcjom robić swoje, opowiadać własne historie w swoim stylu i trafiać do kolejnych grup odbiorcow.

Premiera „Załogi rozbitków” już w grudniu. Inne produkcje z uniwersum obejrzycie tutaj.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA