Były ogromne oczekiwania i wielkie nadzieje. "Stranger Things" wróciło i jest świetne
Na Netfliksie - po nieco ponad dwóch miesiącach przerwy - nareszcie wylądowały dwa finałowe odcinki 4. sezonu "Stranger Things". Niezwykle udana pierwsza część serii zasługiwała na godne zakończenie - oczekiwania wystrzeliły w górę, a rosnące obawy drążyły tunele w snujących teorie mózgach fanek i fanów serialu. Czy bracia Duffer dowieźli widzom satysfakcjonujące zamknięcie przedostatniego rozdziału tej opowieści?
OCENA
Mimo kilku jego niepodważalnych wad, nie mogłem się nachwalić - 4. sezon "Stranger Things" nie tylko rozwiał spowijającą ten tytuł mgłę nudy, lecz także przywrócił mu tytuł jednego z najlepszych seriali Netfliksa w historii. Tym większy niepokój towarzyszył mojemu wyczekiwaniu premiery "Part 2", czyli trwających blisko cztery godziny dwóch ostatnich epizodów serii - przecież kiepskie zakończenie potrafi całkowicie zrujnować dobre wrażenia, jakie wywołają pierwszy i drugi akt opowieści. Na całe szczęście "Tata" i "Na gapę" nie zawodzą i dobrze dopełniają całość - choć mam tym odcinkom co nieco do zarzucenia, 4. odsłona przygód dzieciaków z Hawkins pozostaje znakomita.
Stranger Things, sezon 4., cz. 2 - recenzja finału
Mimo że nowe odcinki trwają sumarycznie blisko 240 minut, w gruncie rzeczy są trzecim aktem i finiszem tego rozdziału - wobec tego pochylanie się nad ich fabułą musiałoby poskutkować potężną falą spoilerów, której wolelibyśmy uniknąć. Siłą rzeczy wyklucza to pochwały czy krytykę odnoszące się do wielu istotnych elementów scenariusza, nie obawiajcie się jednak - jedyny spoiler poniżej pozostanie ukryty.
Siódmy odcinek serii dał nam jasno do zrozumienia, że nadchodzi wielka bitwa - starcie, które może pochłonąć więcej ofiar, niż liczba mieszkańców miasteczka Hawkins. Wciąż rozdzieleni bohaterowie starają się, jak mogą, by wydostać się z obecnych tarapatów i zapobiec wojnie - w porównaniu do przeszkód, które staną na ich drodze, przygody z poprzednich sezonów to zaledwie fraszka.
Bracia Duffer z klasą domknęli przedostatni sezon, gwarantując widzom pierwszorzędną rozrywkę. Udało im się uniknąć tego, czego osobiście najbardziej się obawiałem - nie ulegli pokusie rzucenia bohaterów w wir pędzącej na złamanie karku akcji, która przy tym metrażu wnet stałaby się męcząca. Nie zrozumcie mnie źle - akcji jest tu pod dostatkiem, jednak na całe szczęście nie stanowi esencji i nie przyćmiewa treści. To nie jest jeden z tych wielkich, wybuchowych, rozdmuchanych finałów, w którym najważniejsze staje się spektakularne mordobicie - ten serial Netfliksa bardziej niż kiedykolwiek wcześniej dba o (większość) swoich bohaterów. To oni - odnosząc się do znamiennych słów Willa - są jego sercem. Dlatego też niemal każda i każdy z nich ma trochę czasu dla siebie - chwilę, by coś przemyśleć, z kimś porozmawiać. Dalej: by dowiedzieć się czegoś o sobie, by dać się lepiej i z innej strony poznać innym (również widzom), by przejść kolejnych kilka kroków na swojej drodze, której koniec może nadejść szybciej, niż się spodziewają.
Oczywiście, serial wciąż pompuje część bohaterów kosztem innych - grupa, która dotychczas miała najmniej do roboty i wydawała się najmniej interesująca, wciąż taka pozostaje. Możliwe, że - jak twierdzą niektórzy - bracia Duffer najzwyczajniej w świecie nie mają na te postaci pomysłu. Być może wiedzą też, które z tego dość szerokiego wachlarza charakterów stały się już ulubieńcami widzów - i teraz świadomie skupiają się właśnie na nich, pozostałych spychając na nieco dalszy plan. Niezależnie od przyczyn, odbija się to na tempie opowieści, przeplatając wciągające i emocjonujące wątki tymi usypiającymi (Will, Jonathan, Mike - wciąż na was patrzę).
Ciągnie to za sobą jeszcze jedną frustrację (jedyny spoiler w tekście):
Wiąże się ona mianowicie ze śmiercią - a raczej jej brakiem. Nie uważam zabijania postaci za jakąś wartość, nie da się jednak ukryć, że właśnie nadszedł idealny moment, by podbić poczucie desperacji, zagrożenia i zderzenia światów, pozbawiając życia kogoś z paczki - choćby tych, którzy i tak nie mają już zbyt dużo do roboty.
Ci z was, którzy oczekiwali wspomnianej w jednym z wywiadów rzezi, mogą czuć się nie do końca usatysfakcjonowani. Decyzje dotyczące losów kilku postaci są dość rozczarowujące, a winna temu pozostaje machina promocyjna - ktoś tu nieopacznie nadmuchał balona, który w nieoczekiwanym momencie powinien pęknąć z hukiem, stawiając widzów na nogi. Niestety, koniec końców po prostu uleciało z niego powietrze, wydając ten charakterystyczny, pierdzący odgłos.
Trochę ponarzekałem, ale nie martwcie się - w finale "Stranger Things" znacznie więcej jest tego, co dobre.
Mimo drobnych załamań tempa, te cztery godziny upłynęły mi w okamgnieniu. Chyba po raz pierwszy oglądając "Stranger Things" poczułem prawdziwe napięcie. Spotkania i rozstania, które powinny wzruszyć - w istocie okazały się prawdziwie wzruszające. Badassowe i szarżujące momenty, które miały zapewnić czyściutką rozrywkę - dostarczyły jej w stu procentach (a co mi tam - Eddie dostał tu absolutnie najbardziej kozacką i fenomenalnie zrealizowaną scenę w historii tego serialu). Poza tym wreszcie poczułem ten budżet - dokładnie tak powinny prezentować się drogie seriale (Disney+, ucz się od "Stranger Things"). I nie chodzi mi tu wyłącznie o CGI, lecz także o całość realizacji - scenografię, zdjęcia, oświetlenie. To audiowizualna i lepiej niż kiedykolwiek wcześniej zmontowana perła w koronie Netfliksa - kreatywność ekipy należałoby jakoś nagrodzić.
Podziałało - emocjonowałem się i bawiłem przednio; teraz czuję się przede wszystkim sfrustrowany, bo czeka nas długa przerwa. Pozostaje mieć nadzieję, że nie tak długa, jak poprzednim razem.
Disney+ zadebiutował w Polsce. Tutaj kupisz go najtaniej.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.