REKLAMA

Pocałunki, żarty, LGBT+ i nawalanki - "Thor: Miłość i grom" ma wszystko oprócz fabuły

Maszynka Marvel Cinematic Universe nie ma żadnego zamiaru się zatrzymywać i właśnie dostarczyła nam drugą wakacyjną produkcję z superbohaterami Domu Pomysłów. Po świetnie ocenianej "Ms. Marvel" nadszedł czas na 4. część przygód o bogu gromu. "Thor: Miłość i grom" wraca do pewnych dawno nie widzianych postaci, ale głównie dla śmiechu i piosenek Guns N' Roses.

thor miłość i grom recenzja marvel
REKLAMA

Dołącz do Amazon Prime z tego linku, skorzystaj z promocji (30 dni za darmo) i kupuj taniej podczas pierwszego Amazon Prime Day w Polsce.

Poniższa recenzja "Thor: Miłość i grom" nie zawiera spoilerów z nowego filmu MCU. Możecie czytać bez przeszkód.

Najnowsza faza Marvel Cinematic Universe przyniosła kilka złotych strzałów i sporych rozmiarów rozczarowań. Do tej pierwszej grupy na szczęście należy ostatni z tytułów wypuszczonych na Disney+, czyli "Ms. Marvel". Dla niektórych widzów to w ogóle najlepszy serial w historii MCU. Chciałbym móc powiedzieć, że podobne opinie będę pojawiać się w kontekście "Thor: Miłość i grom", ale byłaby to po prostu nieprawda. Pierwsze recenzje amerykańskich krytyków były w większości w punkt. Nowe dzieło Taiki Waititiego nie jest nieudanym kinem rozrywkowym, ale trudno wytłumaczyć, po co w ogóle istnieje.

REKLAMA

Thor: Miłość i grom - recenzja bez spoilerów:

Akcja "Thor: Miłość i grom" rozpoczyna się jakiś czas po wydarzeniach z "Avengers: Koniec gry". Thor i Korg podróżują obecnie ze Strażnikami Galaktyki, wspólnie walcząc z rozmaitymi kosmicznymi przeciwnikami. Nordycki bóg w międzyczasie doszedł do dawnej formy fizycznej, ale psychicznie znajduje się w wyjątkowo niepewnym miejscu. Utrata dawnej ojczyzny, najbliższych członków rodziny i (jeszcze wcześniej) zerwany związek z Jane Foster mocno odbiły się na jego stanie psychicznym. Grający Thora Chris Hemsworth całkiem sprawnie pokazuje w tych początkowych fragmentach filmu, że jego bohater może skrywać się za dawnymi żarcikami i paplaniną, ale w środku czuje olbrzymią pustkę.

Thor: Miłość i grom - recenzja bez spoilerów

Jeżeli ten wątek wydaje się wam wyjątkowo poważny, jak na film nakręcony przez Taikę Waititiego, to macie absolutną rację. "Thor: Miłość i grom" jest przepełniony depresyjnymi wątkami takimi jak: śmierć najbliższych, depresja, niewrażliwość czczonych bogów na ludzkie cierpienie, brak celu w życiu czy chęć należytego załatwienia istotnych spraw przed ostatnim pożegnaniem. W rękach innego reżysera mógłby z tego wyjść przedni dramat z superbohaterskimi elementami, ale Taika Waititi nie chce lub nie potrafi robić czegoś innego niż lekkie komedyjki. Przynajmniej na gruncie Marvela.

Dlatego "Thor: Miłość i grom" ostatecznie kończy jako filmowy potworek Frankensteina, w którym skrajnie różne tematy i style zostały ze sobą połączone na cienką niczym nitka fabułę. Rolę antagonisty pełni tutaj Christian Bale w roli Gorra Bogobójcy, lecz film Marvela nawet nie próbuje wykorzystać jego aktorskiego potencjału. Zabójcy bogów daleko do najgorszych złoczyńców MCU, natomiast nie zapadnie wam na długo w pamięć. Przede wszystkim dlatego, że jego obecność ma niewielkie znaczenie dla emocjonalnej podbudowy tej opowieści.

"Thor: Miłość i grom" to w pierwszej kolejności tragiczny romans, w kolejnej teledysk Guns N' Roses, a dopiero w trzeciej superbohaterska nawalanka.

Na plus dla filmu należy powiedzieć, że chemia między Natalie Portman i Chrisem Hemsworthem jest tu dużo lepsza niż w poprzednich "Thorach". Relacja ich bohaterów po raz pierwszy wydaje się naturalna, po części dlatego, że Jane Foster w końcu dostaje coś do roboty. Tego samego nie sposób niestety powiedzieć o większości drugoplanowych postaci. Nie chcę niczego spoilować, ale ostrzegam byście nie przyzwyczajali się za bardzo do koncepcji zarysowanych w "Avengers: Koniec gry". Marvel pokazał już kilka razy w 4. fazie, że średnio obchodzą go poprzednie filmy i stawia obecnie na dosyć chaotyczne nowe otwarcie.

Thor: Miłość i grom - Chris Hemsworth i Natalie Portman

Thor, Korg, Jane i Walkiria wychodzę z tego stosunkowo bez szwanku, ale fani innych postaci powinni szykować się na pewien zawód. Wniebowzięci powinni być za to słuchacze Guns N' Roses, bo nieco z przekorą powiedziałbym, że amerykańska kapela ma większe oddziaływanie na fabułę "Thor: Miłość i grom" niż Gorr Bogobójca. Trudno to wytłumaczyć czymś innym niż wielką miłością do Gunsów Taiki Waititiego, ale kto wie? Może "Thor 4" przedstawi kapelę nowemu pokoleniu, jak "Stranger Things" zapoznało ich z Running Up That Hill i Master of Puppets. Zawsze to jakiś plusik na konto tej produkcji. Małe brawa należą się też za pojawienie się w filmie wątków LGBT+, które nie zostają wrzucone tak bardzo "na odwal" jak w większości nowości Disneya.

Największym problemem "Thor: Miłość i grom" jest, że to już 29. film Marvel Cinematic Universe.

REKLAMA

Nie mamy do czynienia ani z najgorszą, ani najlepszą produkcją MCU (choć po prawdzie dawno nie było w tej serii filmu z tak przeciętnym CGI i tak widocznymi scenami na green screenie). Niestety, po tylu kolejnych opowieściach o superbohaterach dopatrzenie się tutaj choć skrawka oryginalnej myśli, graniczy z cudem. "Thor: Miłość i grom" niby flirtuje z głębszymi konceptami, ale ostatecznie jego przesłanie sprowadza się do "miłość to klucz do wszystkiego".

Żarty stoją tutaj na podobnym poziomie co w "Thor: Ragnarok", ale tam zdominowały cały film. Tym razem Waititi na szczęście stopuje je w finałowym akcie, tylko niestety potem zastępuje przeraźliwym kiczem godnym najbardziej żenujących momentów ze "Spider-Manów" Sama Raimiego. Wszystko to razem sprawia, że "Thor: Miłość i grom" posiada emocjonalny wydźwięk godny filmiku o słodkich kociakach na YouTubie. Jest trochę śmieszny, trochę uroczy, czasem poruszający serduszko, ale ostatecznie ważny dla widza tylko przez jakieś 10 sekund po obejrzeniu.

Disney+ zadebiutował w Polsce. Tutaj kupisz go najtaniej.

Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA