„Top Model” na dobre przestał być programem o modelkach i modelach. To zwykła telenowela i wylęgarnia influencerów, którzy potem poprowadzą nowe telewizyjne show w TVN-ie. Zrujnowaliście moje guilty pleasure!
„Top Model” to jedyny reality-show, który oglądam regularnie od 11 lat (!). Nie przepuściłam ani odcinka, ani odcineczka. Przez dziewięć edycji i część właśnie emitowanej, 10-tej, spijam spicze Dżoany Krupy, żarty Woliego i Tysia, i uwagi Katarzyny Sokołowskiej, a wcześniej Karoliny Korwin Piotrowskiej.
Punkt 21:30, w środę, zasiadam przed telewizorem i włączam "Top Model". Zawsze staram się być już po kolacji i nie jeść przekąsek, żeby czuć się ciut lepiej i nie mieć otłuszczonych od popcornu palców, patrząc na młodych, szczupłych ludzi (i aby nie pobrudzić pilota, kiedy co 15 minut będę przełączać TVN na kolejnych 40, by pominąć reklamy). Ostatnio trochę jednak zgłodniałam, więc chrupałam liście sałaty, czując się z każdym kęsem coraz zdrowiej. Po kolejnych minutach chrupania dosłownie czułam, jak ubywają mi kilogramy i już nawet oczami wyobraźni widziałam siebie na tym wybiegu, po którym – rzekomo – boi się przejść co druga superlaska, dziwnym trafem walcząca też o bycie topmodelką. I nikt mi nic nie powiedział o cellulicie, nawet Tyszka.
Top Model to nie program o modelkach. To telenowela
Ale tak oglądam, oglądam i mówię: hola, hola. Stop! I już zaczynam się zastanawiać, dlaczego nie odpaliłam jednak piwka i popcornu, bo na ekranie, zamiast "Top Model", czyli show o modelkach i modelach, rozgrywa się jakaś telenowela. I ja też w niej jestem, w samym centrum, chociaż nikt nie zapytał mnie o chęć udziału, bo gdyby ktoś zapytał, to by wiedział, że jedyny występ w telenoweli, jaki by mnie interesował, musiałby się wydarzyć na planie „W labiryncie”, a to jest już niemożliwe.
Coś mi się nie zgadza i to bardziej niż sezon temu, kiedy promocja Klaudii El Dursi była nachalniejsza niż product placement w polskich serialach. Nową, jubileuszową edycję „Top Model” można podzielić na kilka etapów. Są więc żarty jurorów pomiędzy sobą, które spokojnie mogłyby być emitowane podczas Kabaretowej Sceny Dwójki, przeciągłe „ochy” i „achy” Joanny Krupy na widok młodych wannabe modelów, żywcem wyjęte z „Polisz kicz projekt”, następnie znowu trochę żarcików i przekomarzanek, a potem wjeżdża gwóźdź programu. A nawet gwoździe, o których za chwilę, już za minutkę, tylko obliżę palce z soli i masła, i wszystko streszczam.
Top Model to Polska w pigułce. I w krzywym zwierciadle
Ktoś w TVN-ie chyba ma niecny plan przejęcia widzów TVP i „urobienia” ich pod siebie, ale to się nie uda, kochani, to się nie uda. Montażysta „Top Model” w tym sezonie przeszedł samego siebie. W 10. serii, a dopiero dwa odcinki za nami, dzisiaj trzeci, było już wszystko. Cała Polska, wszystkie nagłówki „Faktu” i „Newsweeka” w krzywym zwierciadle. I pigułce.
Białoruś? Checked. Transfobia? Checked. Brak akceptacji dla LGBT? Checked. Alkoholizm? Checked. Narkomania? Checked. Rozwód? Checked. Niepełnosprawność? Checked. Ojciec-ksiądz? Checked. Emigracja? Checked. Żona znanego polityka? Checked. Serio, a to wszystko w mniej niż 2 godziny. Człowiek po seansie jest tak zasapany, że jeszcze kilka odcinków i naprawdę będę gotowa na 11. sezon "Top Model".
Zamiast dyskusji o tym, jak rodzina uczestniczki zareagowała na jej udział w programie, jest rozmowa o tym, jak jej ojciec zapatruje się na to, że ma partnerkę. Zamiast próby zrobienia castingu dla nieodkrytych, do "Top Model" idą ludzie, którzy na koncie mają kontrakty z markami i własne murale. Nikt już nawet nie próbuje zachować pozorów, że chodzi tu o jakieś high fashion albo chociaż fotomodeling. Tu po prostu chodzi o to, aby wypromować nowe, młode, jeszcze nieopatrzone twarze do prowadzenia kolejnych programów telewizyjnych. I pośmiać się z tych, którzy tzw. „obycia” zupełnie nie mają.
Wisienką na torcie są nagrania wideo przesłane przez potencjalnych uczestników „Top Model”, którzy mają zachęcić swoim zgłoszeniem, aby zaproszono ich na casting. To jest chyba najbardziej cringe'owy moment programu, bardziej niż dwie dorosłe kobiety piejące na widok każdego lepiej zbudowanego faceta. Chrupię tego liścia sałaty, który już mi w gardle staje, i widzę jedną z drugim, jak mówią, że są tacy przebojowi i szaleni, że tylko marzą o nowych wyzwaniach, a sposób ich prezencji przypomina mi siebie samą i kolegów z klasy, czytających wypracowania na języku polskim w gimbazie. Przebojowo, że hej, prawie uwierzyłam wam na słowo.
Nowe „Top Model” jest przaśne, mniej wiarygodne niż zeznania podatkowe polityków i żenujące jak ten memiczny „wujek z wesela”. Klątwa „Kuchennych rewolucji”, które z rozrywkowego programu kulinarnego stały się grupową terapią, dosięgła i reality-show dla modelek. Eee, to znaczy influencerek. Tych, które już kolejnej jesieni pomachają wam z telewizorów. Ale nie podczas emisji „Top Model”, a w jakiejś nowej wariacji na temat „Hotelu Paradise”.
* Zdjęcie główne: Cezary Piwowarski/TVN