"Venom 2: Carnage" wreszcie trafił do kin i raczej nikogo nie zaskoczył - okazał się dokładnie takim filmem, jaki zapowiadały zwiastuny. Co ciekawe - lepszym od "jedynki", a to za sprawą rozsądniejszego rozłożenia poszczególnych akcentów.
OCENA
Pracując nad filmem "Venom 2: Carnage" Andy Serkis i Kelly Marcel wyekstrahowali i dopracowali najmocniejsze elementy składowe pierwszej odsłony, udowadniając, że doskonale rozumieją, co dokładnie przypadło w niej widzom do gustu. Nie była to, rzecz jasna, ani mizerna i chaotycznie rozpisana fabuła, nie były to też niespecjalnie emocjonujące sceny walk czy, tym bardziej, koszmarne CGI. "Venom" został pożarty i wypluty przez krytyków krwiożerczych bardziej niż sam symbiot, jednak wielu widzów darzy ten film pewną dozą sympatii. Sympatię tę wywołał przede wszystkim humor, który - gdy się już pojawiał - autentycznie bawił, oraz naprawdę fajnie naszkicowanej relacji Eddiego Brocka i Venoma (będącej zresztą napędem warstwy komediowej).
"Venom 2: Carnage" opowiada prostą, niedługą historię. Eddie Brock z pomocą kosmicznego pasożyta odnosi dziennikarskie sukcesy, tymczasem przesiadujący w celi śmierci Cletus Kasady ma do reportera pewien interes; interakcja z Brockiem skutkuje "zarażeniem", Cletus jako Carnage ucieka i rozpoczyna obiecywaną rzeź, a Eddie musi pogodzić się z Venomem, który po jednej z kłótni i eskalacji wszystkich bolączek i żalów opuszcza dziennikarza. Wszystko to prowadzi do obowiązkowej ostatecznej potyczki - zresztą, jeśli widzieliście zwiastuny, możecie sobie sami opowiedzieć fabułę filmu Serkisa.
Venom 2: Carnage - recenzja
Redukcja czasu trwania filmu do zaledwie 97 minut okazała się strzałem w dziesiątkę - dla obrazu takiego jak "Venom 2" jest to metraż idealny. Dzięki niemu nie zdążymy znudzić się niespecjalnie angażującą fabułą, przymkniemy oko na serię niedopowiedzeń i dziur logicznych, których nie zabrakło nawet w tak prostej opowiastce, nie będziemy też narzekać na tempo (z którym pierwsza odsłona miała olbrzymi problem). Zdecydowanie łatwiej będzie nam po prostu odpuścić i skupić się na walorach rozrywkowych, których nowemu "Venomowi" nie brakuje. Oczywiście, Serkis i Marcel mogliby też spróbować przy okazji opowiedzieć jakąś ciekawą, mniej odtwórczą i przewidywalną historię, ale z jakiegoś powodu podjęli inną decyzję. Trudno.
Humoru jest tu znacznie więcej, podobnie jak eksploracji związku dziennikarza z jego - sięgając do dexterowej nomenklatury - Mrocznym Pasażerem. Filmowa wersja symbiota różni się od tej znanej z materiałów źródłowych - Venom jest, oczywiście, zabójczo niebezpieczny, jednak przy tym wszystkim potrafi być też wrażliwy, dowcipny, troskliwy i okazać się prawdziwym przyjacielem. Wiem, że dla wielu miłośników postaci ta inkarnacja może okazać się trudna do zaakceptowania, tymczasowo na taki właśnie rodzaj bądź co bądź ujmującego antybohatera postawiło studio. I w porządku, bo to działa - śledzenie rozwijającej się relacji między Venomem i jego gospodarzem staje się coraz ciekawsze i coraz bardziej satysfakcjonujące (a chwilami nawet, hm, poruszające).
Dzięki twórczej świadomości wszystkie sekwencje emanujące vibem lat 90. nie są niezręcznie karykaturalne - przywodzą raczej na myśl czasy bardziej niechlujnych, prostych jak budowa cepa blockbusterów, do których Serkis uśmiecha się z żywą sympatią (proszę nie mylić z żerowaniem na nostalgii, to nie ten przypadek). Twórcy docisnęli gaz, gwarantując więcej dziwacznych i humorystycznych elementów, niepotrzebnie jednak sięgając po jedną czy dwie nieszczególnie trafne alegorie - niestety, podtekstowe czytanie nowego "Venoma" nie służy wrażeniom z seansu, lepiej zatem nie grzebać mu w bebechach.
Ci z was, którzy liczą na tytułową "rzeź" i balansowanie na granicy ograniczeń wiekowych, srogo się zawiodą.
Filmowy Carnage, owszem, miażdży zastępy przeciwników, ale robi to najczęściej po prostu zmiatając ich z ziemi czy ciskając w powietrze (nie liczcie zatem na widowiskowe wprawienie w ruch karmazynowych ostrzy). Zresztą filmowy czerwony symbiot w ogóle nie zrobi na widzu wrażenia, nie zaniepokoi go i nie przerazi; ot, kolejny przeciwnik przypominający tych, z którymi starcia widzieliśmy w "jedynce". I tym razem walka symbiotów to, podobnie jak w pierwszej odsłonie, przepychanki kształtów przeciętnego CGI, dlatego też z radością witałem wszystkie ujęcia, w których - zamiast pasożytów - pięściami okładali się Cletus i Eddie. Największym plusem finałowego starcia jest poniekąd fakt, że nie trwało ono 40 minut.
Kontynuując temat Carnage'a: jasne, Woody Harrelson wypadł całkiem nieźle, ale fabularnie Cletus okazuje się najzwyczajniej w świecie nudny i płaski, potraktowany przez twórców bardzo powierzchownie. Jego historii nie poświęcono zbyt wiele czasu. Niby czegoś się o nim dowiadujemy, ale już cała jego relacja z Brockiem pozostaje dziwnie niejasna (siedząc w więzieniu morderca dysponował szeregiem informacji, których nie powinien posiadać, a co zupełnie nikogo nie dziwi). Wykrzykiwane w finale wyznania, które miały Kasady'ego zapewne nieco uczłowieczyć, nie wybrzmiewają - na tym etapie są już po prostu niepotrzebne. Inna sprawa, że film pozostawia widzów również z kilkoma innymi pytaniami, na które fani będą się starali odpowiadać przed premierą kolejnych filmów z uniwersum - my również pochylimy się nad nimi w spoilerowych tekstach.
Film Serkisa jest kolejnym buddy movie; opowieścią o dziwnym, dysfunkcyjnym związku dwóch istot, które się nie cierpią, a zarazem nie potrafią bez siebie żyć. Aktorskim filarem produkcji pozostaje świetny Hardy, ale i bardziej komediowy niż poprzednio występ Michelle Williams warty jest odnotowania (jakkolwiek jej rola została ostatecznie sprowadzona do poziomu przynęty - błagam, dość, ten zabieg naprawdę źle się zestarzał). Widać, że przy okazji tej odsłony aktorzy lepiej rozumieli, z jakiego rodzaju produkcją mają do czynienia, co przełożyło się też na ciekawszą grę - z przymrużeniem oka. Całość jest głupiutka, ale i znacznie bardziej świadoma swoich mocnych stron i dużo spójniejsza w tonie, niż utykająca "jedynka". Co czyni z niej znacznie przyjemniejszą w odbiorze całość.
Jest tylko jedna scena po napisach, ale warto ją obejrzeć. W przeciwieństwie do większości, ta zaskakuje, będąc jednocześnie zapowiedzią czegoś, na co czekało wielu fanów.