"Vinci 2" trafi do kin już 25 lipca. Cuma i Szerszeń wracają na ekrany, choć niekoniecznie do złodziejskiego fachu. Czy po tylu latach jest sens wracać do Krakowa?

„Vinci” z 2004 roku nie był może olśnieniem. Ot, przyzwoite kino, komedia kryminalna z posmakiem charakterystycznych dla podgatunku heist zwrotów akcji, odrobiną ciepłego humoru, świetną obsadą i klimatem Krakowa podkręconym jeszcze przez kuszący świat sztuki, malarstwa i historii. Połączenie tych elementów historią dwóch poczciwych złodziei, którzy po nieudanym skoku muszą przewartościować swoje życie, okazało się być przepisem na hit. „Vinci” szybko zdobył zasłużoną sympatię i przez te lata dorobił się statusu „kultowego”.
Słusznie zresztą, bo to nie tylko udany film, ale też pewien znak graniczny kończący lata 90. Pierwszy „Vinci” powstał bowiem na chwilę przed tym, zanim z Unii Europejskiej zaczęły płynąć pieniądze, zanim miliony ludzi wyruszyły za lepszą pracą i jeszcze zanim na dobre osiadły tu korporacje kuszące mieszkańców wielkich miast równie wielkimi zarobkami i luksusami w postaci stabilnego zatrudnienia.
Przez te 20 lat bardzo wiele się zmieniło i „Vinci 2” chcąc nie chcąc te zmianę portretuje.
Bohaterowie ruszyli do przodu. Cuma (Robert Więckiewicz) ma dom i żonę w Andaluzji, Szerszeń (Borys Szyc) ożenił się, przedłużył gatunek, ale po serii życiowych kryzysów stracił wszystko. Specjalista od materiałów wybuchowych Werbus (Jacek Król) żyje sielankowo, choć skromnie, a Magda (Kamilla Baar) dalej maluje, choć z filmu nie dowiadujemy się, czy ma na tym polu jakieś sukcesy.
Pewnego dnia zbieg okoliczności (w roli zbiegu Mirosław Haniszewski) sprawia, że na horyzoncie pojawia się robota. Chodzi o to, aby coś ukraść, coś drogiego i wartościowego, ale mniej więcej przez połowę filmu Cuma próbuje dowiedzieć się, co to właściwie trzeba podwędzić, a przy okazji wyjaśnić widzom, co zmieniło się przez te lata. Dostajemy więc festiwal długaśnych ekspozycji i żartów o starości, które są nie tyle nawet są niepoprawne politycznie, co po prostu nieśmieszne, zwłaszcza że odnoszą się do zażywnych pięćdziesięciolatków z milionami na kontach lub w nieruchomościach.

Ekspozycje sprowadzają się do przypominania dawnych bohaterów i miejscówek, co sprawia, że premię otrzymują ci, którzy na wyrywki pamiętają pierwszą część. Efektem ubocznym są niekończące się rozmowy, w których nie ma już śladu po błyskotliwych wymianach zdań z „jedynki”.
Autorzy scenariusza, czyli Juliusz Machulski i Robert Więckiewicz, uznali, że nadadzą filmowi lekkości humorem, a wątek kryminalny zrzucą na dalszy plan.
Bywa zabawnie, zwłaszcza że i Więckiewicz, i Szyc kipią komediowym potencjałem, nawet wtedy, gdy żart pointowany jest literacką „kurwą”. Niestety film jest na tyle koślawo napisany, że ratuje go przede wszystkim zaburzona proporcja. Komedii jest tu tak dużo, że od czasu do czasu udaje się strzelić dowcipnym komentarzem lub błyskotliwą ripostą.
Mamy heist film w domu
Kulawy scenariusz widać zwłaszcza przy okazji samego skoku, który zaczyna się nagle i równie nagle się kończy, pozostawiając widza nie tylko z poczuciem niedosytu, ale również z pytaniem o cel realizacji całego filmu. W „Vinci” z 2004 roku skok był esencją filmu i to w pobliżu planu i jego egzekucji toczyła się akcja. 20 lat później znacznie ważniejsze dla twórców wydaje się być odwiedzenie tych samych miejsc, obejrzenie tych samych bohaterów niż kradzież historycznego artefaktu.
To jednak coś innego niż nostalgia. Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, że Machulskiemu zależy na uwidocznieniu zmian, jakie zaszły przez ostatnich 20 lat. Fabułę obserwujemy zresztą z perspektywy Cumy, który po latach wraca do kraju i dzięki temu widzi więcej.
Czy to jeszcze Kraków?
Kraków oczami Cumy to wypreparowany obraz miasta stworzony na potrzeby już nie turystycznych folderów, a reklam na lotniskach czy rolek promocyjnych w mediach społecznościowych. Bohater wynajmuje prestiżowy hotel na Kazimierzu, zajada pierogi na Rynku Głównym, obiad je w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha. Odległości w tym milionowym mieście są tak niewielkie, że prawie wszędzie jest w stanie dotrzeć pieszo. Nie dziwi go nawet, że mieszkanie Szerszenia z widokiem Bazylikę Mariacką nie zostało jeszcze przekształcone w Airbnb.
Mijając Grzegorza Turnaua, Cuma słyszy dowcipne narzekanie na głośnych Anglików, a następnie odwiedza pracującego w ścisłym centrum rzemieślnika, który prowadzi swój romantyczny biznes od pokoleń i nie ma go komu przekazać (och, znak czasów). W jednym z ze sklepów musi znosić nieprzyjemne spojrzenia dziennikarki Gazety Wyborczej (z Warszawy), która jest zniecierpliwiona, jakby 2022 rok niemiłosiernie się przeciągał. Gdyby tylko lepiej się zakręcił minąłby się z nowym prezydentem miasta i jednym z popularniejszych polskich polityków (również z Warszawy), z którym mógłby pogadać o wpływie niskopłatnych usług na rozwój miasta.
Miasto widziane oczami Cumy niczym nie przypomina tego pokiereszowanego Krakowa z 2004 roku. W filmie „Vinci” pierwsze spojrzenie kamery obejmowało nie tylko Stare Miasto, ale też dzielnice przemysłowe, które przypominały gwałtownej industrializacji regionu i konsekwencjach transformacji.
W „Vinci 2” nie ma po nich śladu.
Jest za to fascynacja miastem, które istnieje, o ile widziane jest oczami innej metropolii. W szkiełku ogólnopolskich mediów czy materiałów reklamowych Cuma i Szerszeń przeszli podobną drogę, co sam Kraków. I znamienne jest, że jeden z nich wyniósł się za obwodnicę miasta, a drugi do Hiszpanii.
W ten sposób „Vinci 2” pozostaje ciekawostką, może epilogiem do 1. części. Niezbyt udanym, ale miejscami uroczym, ładnie wyglądającym, miejscami zabawnym i silnym talentem aktorów. Poza tym to iluzja, która tym lepiej wygląda, im dalej stoi widz. A najlepiej raz jeszcze obejrzeć pierwszą część, którą w kontekście dwójki ogląda się jeszcze lepiej.
Czytaj inne recenzje na łamach Spider's Web: