REKLAMA

Pół życia czekałem na dobrą adaptację "Wiedźmina", a Netflix dał mi inspirowany Sapkowskim fanfik

2. sezon "Wiedźmina" w końcu trafił do oferty Netfliksa, a ja, korzystając z danej mi możliwości, mogę nieco mniej rzeczowo, a odrobinę bardziej emocjonalnie rozliczyć się z tym, co w nowej odsłonie najbardziej mnie zawiodło. Nie, nie zamierzam się nad nią pastwić - jakkolwiek daleko mi do entuzjazmu części zachodnich recenzentów, tak w żadnym wypadku nie uważam, że mamy do czynienia z czymś złym. Sądzę jednak, że 2. sezon "Wiedźmina" może być znacznie trudniejszy do przetrawienia dla wielu miłośników materiału źródłowego niż "jedynka".

wiedźmin sezon 2 premiera opinia netflix sapkowski fanfik
REKLAMA

Premiera 2. sezonu "Wiedźmina" za nami - serial już podbija Netfliksa. Czekałem na ten dzień niecierpliwie - nawet mimo tego, że pierwsze sześć epizodów obejrzałem już kilka tygodni temu i, cóż, przyniosły mi zdecydowanie więcej rozczarowania niż satysfakcji. A jednak to, co w "Wiedźminie" najlepsze, przykuwa mnie do niego i sprawia, że - mimo licznych chwil frustracji - potrafię mu wybaczyć wiele. Nie wszystko, ale naprawdę wiele.

Słowem wstępu - poniżej nie przeczytacie fragmentu memuarów ortodoksyjnego fana prozy Sapkowskiego. Zawsze podkreślam, że nie jestem przeciwnikiem modyfikacji w obszarze fabuły czy nawet charakterów poszczególnych postaci. Książka i serial to, wybaczcie truizm, dwa zupełnie różne media - to pierwsze nie zawsze da się przetransformować w drugie jeden do jednego.

Tym bardziej, gdy mowa o powieściach takich jak "Krew elfów" - wspaniałych, ale pozbawionych wartkiej akcji, skupionych na rozstawieniu pionków na szachownicy i wykreowaniu podbudowy pod właściwą opowieść. Pierwszy tom sagi "Wiedźmina" nie jest, jak opowiadania, wdzięcznym materiałem do ekranizacji. Spodziewałem się zatem ingerencji znacznie większych, niż w przypadku 1. sezonu serialu. W porządku - nie mam z nimi najmniejszego problemu, o ile są uzasadnione, pozostają spójne z resztą świata przedstawionego i wewnętrzną logiką opowieści, nie okazują się rozwiązaniem diametralnie gorszym niż oryginalne, oraz nie pozbawiają produkcji ducha oryginału.

REKLAMA

Wiedźmin, sezon 2. - opinie. Co poszło nie tak?

Wiedźmin sezon 2 - premiera na Netfliksie już dziś. Recenzja

Moim zdaniem większość z powyższych warunków twórcy serialowego "Wiedźmina" spełnili przy okazji 1. sezonu. I choć jest on pełen wad (nie tylko na płaszczyźnie bijących po oczach niedostatków budżetu), udało mi się go szczerze polubić. Kilku odcinków nie cierpię, inne naprawdę lubię, ostatecznie jednak skończyło się na sympatii. A co najważniejsze - mimo licznych spłyceń, wspomniany "duch oryginału" czaił się gdzieś tam między drzewami (i w oczach Henry'ego Cavilla). Zresztą, twórcy zasłużyli na kredyt zaufania - to dopiero 1. sezon, trzeba wyczuć grunt, upewnić się, czy i jak się przyjmie, a później - więcej siana i wiatr w żagle.

Zdaniem wielu recenzentów w 2. sezonie "Wiedźmina" faktycznie czuć ten wiatr. Niestety, wiele z wprowadzonych (i chwalonych) zmian sprawiło, że nie potrafię polubić go tak jak "jedynki". Bo tym razem duch się ulotnił.

Wiedźmin: majaki pryszczatego fanboja

Wymięty egzemplarz "Ostatniego życzenia" SuperNowej z 1993 roku trafił w moje ręce, gdy miałem jakieś czternaście lat. Trwało lato, obstawiam połowę lipca - pamiętam towarzyszącą rozpoczynanej lekturze myśl, że do końca wakacji zostało jeszcze sporo czasu, więc przydałaby mi się jakaś wciągająca seria książek, które uprzyjemnią mi te nudniejsze dni. Nie mam pojęcia, co się ze mną działo przez resztę tamtych wakacji - poważnie, nie pamiętam, gdzie wyjeżdżałem i co robiłem, gdy akurat nie czytałem wiedźmińskiego cyklu. Ta lektura okazała się największym wydarzeniem w ówczesnym okresie mojego życia. Poświęcałem prozie Sapkowskiego każdą wolną chwilę, a gdy tylko przeczytałem ostatnie zdanie w epilogu "Pani Jeziora", ponownie chwyciłem "Ostatnie życzenie", by od razu powtórzyć całą tę przygodę.

Byłem jakieś trzy-cztery lata starszy, gdy wróciłem późnym wieczorem do domu i, bardziej-niż-trochę dziabnięty, zacząłem wypisywać maile do zagranicznych twórców, producentów, filmowych studiów. Premiera pierwszej gry o "Wiedźminie", która miała miejsce niedługo wcześniej, obudziła moje nadzieje na to, że ta historia - czy też, powiedzmy, marka - zostanie zauważona za granicą. Być może ktoś dostrzeże potencjał prozy Sapkowskiego i zdecyduje się na ambitne, kinowe przedsięwzięcie. Oczywiście, gdy następnego dnia wytrzeźwiałem, dotarła do mnie niedorzeczność i bezcelowość nocnego zachowania - abstrahując już od poziomu merytorycznego kuriozalnych, bełkotliwych maili nietrzeźwego jeszcze-niezupełnie-osiemnastolatka.

Musiało upłynąć sporo wody w Jarudze, wróć, w Wiśle, zanim zupełnie nieoczekiwana i niewiarygodnie potężna fala nadziei sprawiła, że moje fanowskie serce zabiło mocniej. W 2015 roku, którego nie wspominam zbyt dobrze (to smutne, ale jednymi z jaśniejszych chwil tamtego okresu były noce zarwane przy grze, jakżeby inaczej, "Wiedźmin 3: Dziki Gon", która miała wówczas swoją premierę), po raz pierwszy oficjalnie potwierdzono pogłoski o pracach nad nową adaptacją sagi - Tomasz Bagiński uzyskał wtedy finansowe wsparcie PISF-u.

Polacy mieli kręcić film. Niedługo później okazało się, że żaden film, tylko serial. I nie Polacy, a Netflix. Więcej pieniędzy, więcej możliwości. Rozpłynąłem się.

Niecierpliwości i emocjom towarzyszącym premierze 1. serii "Wiedźmina" w ostatnich latach mojego fanowskiego życia (podkreślam: fanowskiego!) dorównywały chyba tylko emocje towarzyszące wyczekiwanemu powrotowi "Star Wars" na wielkie ekrany (przed debiutem "Przebudzenia Mocy"). Łyknąłem całość za jednym posiedzeniem. Daleko mi było do zachwytów, ale byłem zadowolony. To był przyzwoity start, a kilka jego elementów naprawdę polubiłem. Dalej może być tylko lepiej - pomyślałem.

Wierzcie lub nie, ale gdy kilka tygodni temu odpalałem pierwszy odcinek 2. sezonu "Wiedźmina", entuzjazm ledwo mieścił się w moim ciele - miałem wrażenie, że lada moment pęknę, rozpadnę się na miliony małych, drżących z ekscytacji kawałków. Wierzyłem w ten sezon, tak po prostu - większy budżet, wychodzenie fanom naprzeciw i reakcje na narzekania (wspomnijmy tylko błyskawiczną decyzję o zmianie nilfgaardzkich zbroi), przyzwoita ekipa za sterami, nauka na błędach, te sprawy. Jednocześnie wiedziałem, że "Ostatnie życzenie" i "Miecz przeznaczenia" to zbiory opowiadań, które znacznie łatwiej przenieść na ekran. W przypadku fenomenalnej, ale raczej przegadanej "Krwi elfów", musiało być znacznie trudniej - twórcy musieli przecież utrzymać satysfakcjonujące tempo, zapewnić nieco akcji w każdym epizodzie, dopisać nieco wątków postaciom, które w adaptacji grają pierwsze skrzypce, ale w książce znikają na długi czas (Yennefer). A jednak wierzyłem, że dali radę, że będzie lepiej. Wciąż nie idealnie, ale lepiej.

Byłem w błędzie. Niestety, nie udało mi się polubić "dwójki".

Co dokładnie wynika z powyższej opowieści? Właściwie nic, poza tym, że czuję się z "Wiedźminem" związany ogromem emocji (nie jestem pewny, czy zdrowych), i że chyba po raz pierwszy w życiu stanąłem na rozstaju tego typu. Ja, zawsze pierwszy, by spierać się z ortodoksami (dla których najmniejsza nawet zmiana to zamach na świętość) i bronić adaptacyjnych modyfikacji, nie byłem w stanie ich w żaden sposób uzasadnić i wytłumaczyć. Wydały mi się najzwyczajniej w świecie słabe, zbyt słabe w stosunku do tego, co znam z kart książek. Tym razem miłość do źródła uniemożliwiła mi polubienie tego, co oglądałem - modyfikacje zaszły znacznie, znacznie dalej, niż przewidywałem. Jak dla mnie - za daleko.

Wiedźmin - streszczenie 1. sezonu

Nowy "Wiedźmin" to taka "wariacja na temat". Temu fanfikowi nie brak serca, ale...

Gdybym miał strzelać, powiedziałbym, że proporcje wymyślonych przez twórców elementów do zaczerpniętego z oryginału materiału to mniej więcej dwa do jednego. Co samo w sobie nie jest niczym złym, niestety, zbyt wiele rozwiązań okazuje się wytrychami, które tylko pozornie mogą przysłużyć się rozwojowi bohaterów i samej opowieści. Lwia część przekształceń okazała się najzwyczajniej w świecie zbyt drastycznie gorsza, niż to co oryginał choćby sugerował. Bohaterowie mają coraz mniej wspólnego ze znanymi z książek postaciami - w pewnych momentach trudno dostrzec w nich choć strzępy natury oryginału, i nie mówię tu tylko o tych pobocznych. Liczba scenariuszowych gaf i głupot - o lenistwie nie wspominając - znacznie wzrosła (mój redakcyjny kolega zamierza zresztą poświęcić im osobny tekst); efekty, choć zauważalnie lepsze, wciąż są diablo nierówne; dialogi nader często brzmią nienaturalnie i infantylnie.

Nowy "Wiedźmin" to opowieść rozgrywająca się w świecie fantasy, który, o ironio, ze znanym nam wiedźmińskim światem ma coraz mniej wspólnego. Cała esencja sagi i narracji AS-a - niejednoznaczne postacie i ich działania, więcej szarości niż czerni i bieli, niedopowiedzenia, niuanse, sugestie - to wszystko zniknęło. Dialogi opierają się na nachalnej ekspozycji (w 1. serii w udało się tego uniknąć!) i powtarzanych banałach (poważnie, dosłownie wszystko musi być drobiazgowo wyjaśnione, a każdy wniosek kilkakrotnie podkreślony). Widz nie musi bawić się w snucie konkluzji czy domysły, zero zastanowienia i refleksji - bohaterowie podsumują wszystko prostym frazesem.

Całość jest niemożebnie spłycona. Nie ma go. Ducha. Zabrakło.

REKLAMA
Wiedźmin, sezon 2 - zwiastun

Na pewno dostrzegliście tendencję do wzajemnych ataków - ci, którym się serial spodobał, dostają wycisk od "prawdziwych fanów". Ci, którzy narzekają, "g*wno się znają" - i tak dalej, i tak dalej. Być może wreszcie lepiej zrozumiałem malkontentów (nie mówię tu, rzecz jasna, o tych narzekaczach, którym przeszkadzają aspekty tak niedorzeczne jak kolor skóry jakiegoś aktora), nie zamierzam jednak na 2. sezon "Wiedźmina" pomstować. Mimo potężnego ukłucia rozczarowania, które rozrastało się z seansami kolejnych odcinków (chociaż finał wypadł zdecydowanie najlepiej z nich), wciąż trzymam za "Wiedźmina" kciuki i nie skreślam go. Z kilku powodów.

Po pierwsze - mimo wielu scenariuszowych baboli, to nie jest, sam w sobie, zły serial. To całkiem niezła przygodówka, fajny fanfik i... okropna adaptacja. Po drugie - choć mówiłem o zmianach na gorsze, nie da się ukryć, że to, co w "jedynce" rzęziło, zostało poprawione i wygląda znacznie, znacznie lepiej. Po trzecie - wciąż ma swoje momeny. Szczerze uwielbiam ogromną część tej obsady i z przyjemnością obserwuję interakcje między niektórymi postaciami. Cenię też konsekwentne i spójne budowanie ekranowej wersji tego uniwersum, które może nas jeszcze zaskoczyć ("Zmora Wilka" okazała się przecież całkiem solidnym spin-offem).

Przede wszystkim jednak zdaję sobie sprawę, że ten serial potrafi zapewnić rozrywkę szerokiej widowni. I choć odrobinę boli mnie decyzja twórców o celowym uproszczeniu całej tej opowieści (uczynieniu z niej czegoś mniej złożonego, przystępniejszego dla tych, którzy ze światem AS-a nigdy nie mieli do czynienia), to doskonale jej rozumiem. Jej podjęcie zdecydowanie spotęgowało komercyjny potencjał tego kreowanego na nowo świata. Netfliksowy "Wiedźmin" to uniwersalna serialowa przygoda, przyjemna, energiczna i uroczo chaotyczna, w którą wpleciono kilka ładnych idei.

Czy będę z niecierpliwością wyczekiwał premiery 3. serii "Wiedźmina"? Pewnie. Jestem marzycielem i lubię się łudzić. Będę sobie powtarzał, że kolejne tomy, choć coraz obszerniejsze, są też znacznie wdzięczniejszym materiałem do adaptacji. Że w przyszłości twórcy będą chętniej trzymać się materiału źródłowego. Że w nowej odsłonie uda mi się odnaleźć zgubionego "ducha", choćby w szczątkowej formie, a kolejne zmiany, podyktowane burzą mózgów i doświadczeniem, okażą się sensowniejsze niż te poprzednie.

Jest coś, co podtrzymuje we mnie tę naiwną wiarę i sprawia, że mimo wszystko nie obraziłem się na tę drugą serię. Mianowicie: widzę w tym serce - skrawki życia ukryte w tych kilku ujęciach, kadrach, spojrzeniach, zaangażowaniu, interakcjach. I nie mówię tu tylko o wlewającym w rolę Geralta hektolitry miłości Cavillu, dźwigającym na swych potężnych barach zbyt wiele. Jest w tym "Wiedźminie" jakaś pasja i życie, których nie dostrzegałem już w, dajmy na to, finałowej odsłonie "Gry o tron" czy wielu innych popularnych produkcjach. Mam szczerą nadzieję, że będą pielęgnowane, że urosną w siłę, a za ich sprawą seanse kolejnych sezonów okażą się znacznie przyjemniejszym doświadczeniem.

Trzymam kciuki.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA