REKLAMA

Przestańcie opowiadać, że „Wiedźmin: Zmora Wilka” jest filmem anime. To bzdura

Wyczekiwany przez fanów Andrzeja Sapkowskiego animowany film „Wiedźmin: Zmora Wilka” zadebiutował na Netflix Polska dokładnie tydzień temu. Produkcja cieszyła się przez cały ten czas sporą popularnością i nic w tym dziwnego. Jednocześnie narosła wokół niej jedna bzdura, która nie daje mi spokoju.

wiedźmin zmora wilka film anime krytyka
REKLAMA

Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem zagorzałym przeciwnikiem nowego filmu Netfliksa. Wręcz przeciwnie, „Wiedźmin: Zmora Wilka” jest w mojej opinii bardzo udanym tytułem i dobrym dodatkiem do wiedźmińskiego uniwersum. Nie jest to film dla każdego, bo ma mimo wszystko dosyć specyficzny styl. Natomiast do mnie osobiście scenarzysta Beau DeMayo trafił. W całym tym zamieszaniu wokół spin-offa w dużej mierze pominąłem natomiast pewien istotny szczegół. Wspomniany styl „Wiedźmin: Zmora Wilka” zdecydowanie nie jest stylem anime. A mimo to Netflix uparcie promuje go pod takim hasłem.

Do tej pory ignorowałem ten problem, bo wychodziłem z założenia, że to inwencja marketingowców platformy. Prosty haczyk na słabo zorientowanych widzów, którzy z animacją mają ograniczony kontakt, ale coś tam słyszeli o popularności anime i mangi. Czarę goryczy przelała jednak niedawna wypowiedź Lauren S. Hissrich. Showrunnerka serialu i jedna z producentek „Wiedźmin: Zmora Wilka” w nagraniu poświęconym związkom między obiema produkcjami swobodnie szasta określeniem „film anime”. Scenarzystka przyznała ponadto, że głównym celem spin-offu było przyciągnięcie do świata „Wiedźmina” fanów anime. Co brzmi dosyć śmiesznie dla każdej osoby zaznajomionej w temacie. Każdy wielbiciel japońskich animacji szybko zauważy, że prequel o Vesemirze nie ma nic wspólnego z taką estetyką.

REKLAMA

„Wiedźmin: Zmora Wilka” nie powstał w Japonii i nawet nie próbuje udawać anime.

Próby kopiowania tamtejszego stylu były podejmowane na Zachodzie właściwe od chwili, gdy świat podbiły „Czarodziejka z Księżyca” i „Dragon Ball Z”. Udawało się to z różnym skutkiem, ale po prawdzie podejmowane metody i zakres naśladownictwa też bardzo się między sobą różniły. Produkcje takie jak „Młodzi Tytani”, „Megas XLR”, „Odlotowe agentki” czy „Hi Hi Puffy AmiYumi” szły w nawiązania i stylistyczne inspiracje. Nikt nie mógł ich pomylić z japońską produkcją, ale też bardzo łatwo dało się zauważyć ich miłość do tamtejszej popkultury. Z czasem na rynku zaczęło się też pojawiać więcej seriali i filmów wprost odtwarzających styl anime i tworzonych przez studia znajdujące się poza Japonią. Najlepszym przykładem jest tutaj hitowa seria „RWBY” od Rooster Teeth.

Netflix w ostatnich latach zdecydował się pójść podobną ścieżką i jako pierwsza amerykańska firma tak mocno postawił na własne anime. Najwięksi puryści protestowali przeciwko nazywaniu tego typu produkcji określeniem „anime”, argumentując, że powinno się je stosować tylko w odniesieniu do filmów i seriali powstających w Japonii. Sprawa jest jednak nieco bardziej skomplikowana z uwagi na powszechne zjawisko korzystania z zewnętrznych usług podczas prac nad animacją. Poszczególne etapy coraz częściej zleca się studiom z różnych części globu. Dotyczy to również japońskich produkcji, które często współtworzą artyści z Korei Południowej.

Dlatego hasło „anime” w odniesieniu do takich produkcji jak zakończona niedawno „Castlevania” czy „Blood of Zeus” nie jest wielkim nadużyciem/

Choć postały poza Japonią, to w obu przypadkach ich twórcy starali się dosyć wiernie odtworzyć charakterystyczną kreskę, projekty postaci i bombastyczność anime. Oba tytuły prawie nie korzystają z techniki ograniczonej animacji, która (trochę przypadkowo) stała się nieodłączną częścią japońskiego stylu. W dużym skrócie chodzi o użycie jak najmniejszej liczby rysunków na sekundę do przedstawienia ruchów postaci. W wielu przypadkach bohaterowie anime stoją w zastygłej pozycji przez długie sekundy, a ruszają się tylko ich usta, włosy czy oczy i brwi.

Początkowo nie był to efekt artystycznej deklaracji. Za ograniczoną animacją stały niskie budżety i wysokie tempo powstawania nowych seriali animowanych w Japonii, ale z czasem stała się ona wyznacznikiem stylu anime. „Castlevania”, „Blood of Zeus” i inne amerykańskie anime Netfliksa nie posiadają tej cechy, ale koniec końców znajdziemy tam więcej podobieństw do ich japońskich odpowiedników niż poważnych różnic. „Wiedźmin: Zmora Wilka” jest zupełnie innym przypadkiem.

Filmowego „Wiedźmina” stworzyło koreańskie Studio Mir, które ma na swoim koncie i animacje, i anime.

Jedna z najpopularniejszych azjatyckich firm zajmujących się animacją powstała zaledwie 11 lat temu z inicjatywy Jae-Myung Yu. Koreański animator zdobył sławę na Zachodzie jako dyrektor animacji serialu „Awatar: Legenda Aanga”. Znajomość z twórcami kultowej produkcji pozwoliła Yu na zdobycie kontraktu na sequel zatytułowany „Legenda Korry”. Oprócz tego Studio Mir na przestrzeni lat odpowiadało też za takie hity jak „Young Justice: Outsiders”, „Black Dynamite”, „The Boondocks”, „Voltron. Legendarny obrońca” czy „DOTA: Dragon's Blood” dla platformy Netflix. Część z wymienionych tytułów faktycznie mocno nawiązuje do japońskiej animacji. Ale paradoksalnie te najpopularniejsze, czyli „Legenda Korry”, „Young Justice: Outsiders” i właśnie „Wiedźmin: Zmora Wilka” inspirują się tamtejszym formatem w bardzo ograniczonym zakresie lub wręcz wcale.

REKLAMA

Spin-off „Wiedźmina” powstał na kontynencie i nie korzysta z ograniczonej animacji. Nie nawiązuje też do japońskiego humoru za pomocą charakterystycznych wizualnych gagów i nie reguluje tempa akcji w sposób znany nam doskonale z anime. Z kolei przyjęte przez twórców projekty postaci, świat przedstawiony i ogólna atmosfera zostały skrojone absolutnie pod zachodniego widza. Jakim więc prawem twórcy filmu Netfliksa tak uparcie nazywają go „anime”? „Wiedźmin: Zmora Wilka” nie spełnia ku temu absolutnie żadnych warunków. Może poza pojedynczym faktem, że też jest animacją, ale wtedy każde tego typu dzieło mogłoby się podszywać pod japońskie produkcje.

Nie widzę też zupełnie powodu, dlaczego miałyby próbować. Branża przeżywa swoje kłopoty związane m.in. z odpowiednim wynagradzaniem twórców, ale pod względem popularności zachodnie animacje nigdy nie miały tak bardzo z górki. Fani anime też nie mają powodów do narzekania, bo jesteśmy właśnie świadkami fali powrotów kultowych seriali z ich młodości takich jak „Bleach” czy „Król szamanów”. Ba, jeśli ktoś bardzo pragnie połączenia wschodniej estetyki z zachodnią opowieścią, to zaraz dostanie animowaną antologię „Star Wars: Visions”. Takie fałszywe zamazywanie granicy jak w przypadku „Wiedźmin: Zmora Wilka” nie ma więc najmniejszego sensu. Opcji do wyboru dla wielbicieli animacji nie brakuje, a kumaci i tak poznają się na oszustwie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA