"Zemsta rewolwerowca" - recenzja nowego filmu Netfliksa. To western z Idrisem Elbą w roli głównej
Dziś premiera "Zemsty rewolwerowca" na Netfliksie. Z naszej recenzji dowiecie się, czy warto obejrzeć western z Idrisem Elbą.
OCENA
W jednej ze scen "Zemsty rewolwerowca" dwójka czarnoskórych wchodzi do banku w miasteczku zamieszkałym przez białą społeczność. Kiedy Cuffie mówi, że chciałaby wypłacić pieniądze, kasjerka ją wyśmiewa. Wszyscy klienci i pracownicy placówki reagują tak samo. Swoje nastawienie zmieniają dopiero, gdy bohaterowie wyciągają broń. Bo zgodnie z najlepszymi tradycjami blaxploitation, Afroamerykanie przejmują tu przestrzeń gatunkową zwyczajowo zarezerwowaną w westernie dla białych. Z tego względu nie da się odczytywać filmu Jeymesa Samuela, bez umieszczenia go w kontekście rasowym.
Bohaterowie wzdrygają się na samą myśl, że ktoś mógłby nazwać ich tym brzydkim słowem na "n" (w Polsce - "cz"), a jeden z nich odsłania swoją szyję, aby pokazać ślad po nieudanym linczu. Mimo to wszyscy żyją na Dzikim Zachodzie, jakby panowała tam rasowa równość. Afroamerykanie mają swoje miasteczka, są burmistrzami i prowadzą saloony. To nie rzeczywistość z "Boss Nigger", gdzie samozwańczy czarnoskórzy szeryfowie muszą mierzyć się z wszechobecnym rasizmem. Czyni to "Zemstę rewolwerowca" filmem z ducha eskapistycznym. Ale nie w tradycyjnym pojmowaniu tego terminu.
Zemsta rewolwerowca - recenzja westernu z Idrisem Elbą
Nawet pomimo tytułu nie spodziewajcie się afroamerykańskiej zemsty na białych plantatorach w stylu "Django". Mamy tu do czynienia z rasowo-rewizjonistycznym spojrzeniu na western, ale bez eksploatacyjnych fajerwerków. Nie brakuje jednak, charakterystycznego dla filmu Quentina Tarantino, znanego ze spaghetti westernów nihilizmu. Praktycznie każdy nosi się tu na czarno, co daje nam znak, że wszyscy są moralnie ambiwalentni i w najlepszym wypadku można by ich uznać za antybohaterów. Nie stronią od przemocy, kierują nimi niskie pobudki, a reguły fair play mają w głębokim poważaniu. Żaden nie jest Johnem Wayne’em, który nigdy nie strzeliłby przeciwnikowi w plecy. Oni nie mają problemu z oszukiwaniem, aby przeżyć.
Jak informuje nas plansza na początku filmu przedstawiane wydarzenia są fikcyjne, ale prezentowane postacie istniały naprawdę. Faktycznie wystarczy zapytać wujka Google o nazwiska kolejnych bohaterów, a wyskoczą nam ich zdjęcia i biografie, które nie pokrywają się z tym, co możemy zobaczyć na ekranie. Samuel prowadzi swoją narrację dwutorowo, skupiając się na losach dwóch różnych gangów: Nata Love’a i Rufusa Bucka. Na samym początku ten ostatni odsiaduje wyrok w więzieniu. Podczas transportu do innej placówki, zostaje odbity przez swoją ekipę i z ułaskawieniem od gubernatora w kieszeni razem przejmują pewne miasteczko, aby rządzić w nim twardą ręką. To Buck wiele lat wcześniej okaleczył Love’a, wycinając mu krzyż na czole i zabijając jego rodziców. Zgodnie z logiką gatunku, takich krzywd się nie wybacza. Nadszedł więc czas na krwawą zemstę.
Samuel zabiera nas na przejażdżkę po największych gatunkowych szlagierach westernu. Chcecie napad na pociąg? Proszę bardzo. Pojedynek w prażącym słońcu? Nie ma problemu. A może ponętny numer musicalowy na scenie w saloonie? Ależ oczywiście! Reżyser i współscenarzysta buduje swoją narrację z powidoków znanej nam formuły i rozsmakowuje się w jej atrakcjach. Nieraz nawet zdarza mu się poświęcać realizm na ołtarzu widowiskowości. Jest więc brutalnie i nie brakuje fontann krwi. Wszystko jednak w granicach rozsądku. Opowieść rozegrana jest bowiem na niskich tonach.
Zemsta rewolwerowca - rozmiar nie ma znaczenia
Sceny akcji, są tu tym, czym muzyczne przerywniki w musicalach. To one wyznaczają rytm narracji, ale sama opowieść rozgrywa się w mnożonych przez reżysera niuansach fabularnych. Na sam koniec zorientujecie się, że mieliście do czynienia z filmem tak naprawdę psychologicznym. Najciekawsza historia kryje się bowiem w prezentowanych detalach, które Samuel implementuje w fabułę na każdym kroku. Nie ma tu zbędnych ujęć, a kolejne szerokie kadry naszpikowane są znaczeniami. Dlatego chociaż antagonista pojawia się już w pierwszej scenie, jego twarz zobaczymy dopiero po kilkudziesięciu minutach seansu.
"Zemsta rewolwerowca" została dopracowana w każdym calu. Nie bez znaczenia jest tu gwiazdorska obsada, która wyciska ze swoich postaci ile tylko się da. Uśmiech Jonathana Majorsa grającego Love'a jest więc pełen bólu, wyrachowanie Idrisa Elby wcielającego się w Bucka jedynie przykrywką dla poczucia zbliżającego się końca, a Regina King i Zazie Beets prowadzą walkę charakterów niezgorzej niż wspomniani panowie. Dzięki temu każdy z bohaterów, niezależnie od przypisanego mu czasu ekranowego, jest wyrazisty i od początku wielkimi zgłoskami zapisuje się w naszej pamięci.
Największym, a właściwie jedynym grzechem "Zemsty rewolwerowca" okazuje się więc to, że jest skazana na wyświetlanie na małym ekranie. Tytuł ten zdecydowanie powinien zagościć w kinach (na świecie miał ograniczoną dystrybucję kinową), abyśmy mogli rozkoszować się zawartymi w nim szczegółami. Nieśpieszna narracja sprzyja takiej właśnie konsumpcji. Zgodnie ze starą prawdą, rozmiar nie ma jednak znaczenia i nawet jeśli odpalicie go na komórce, nie będziecie w stanie się oderwać, bo szybko zorientujecie się z jak dobrym filmem macie do czynienia.
"Zemstę rewolwerowca" obejrzycie na Netfliksie.