REKLAMA

Sydney Sweeney wyprowadza celny cios. Christy to żywy dowód jej talentu

O Sydney Sweeney jest głośno od dawna. Niestety, mam wrażenie, że komentujący znacznie częściej skupiają się na jej wyglądzie niż na świetnych aktorskich umiejętnościach. Sweeney chętnie próbuje swoich sił w kolejnych wyzwaniach - tym razem wcieliła się w Christy Martin, którą w szczycie swojej kariery okrzyknięto kobiecą wersją Rocky'ego.

OCENA :
6/10
christy recenzja film sweeney
REKLAMA

Nie ulega wątpliwości, że dla wielu magnesem do obejrzenia tego filmu będzie postać Sydney Sweeney. Odkąd aktorka zyskała potężną popularność (m.in. dzięki "Euforii", ale nie tylko), nie schodzi z nagłówków, ale również z wielkiego ekranu. "Niepokalana", "Tylko nie Ty", "Reality" - w każdym z tych filmów, a zwłaszcza ostatnim, Sweeney wybija się swoim aktorstwem i cementuje swoją pozycję jednej z najbardziej obiecujących reprezentantek swojego zawodu. Rola w "Christy" wymagała solidnej metamorfozy, ale również udźwignięcia dramatów, z którymi zmagała się prawdziwa Martin. A tych, pomimo wielu sukcesów na ringu i statusu pionierki czy ikony kobiecego boksu, nie brakowało. 

REKLAMA

Christy - recenzja filmu. Życie to ring, ring to życie

Tytułową bohaterkę, Christy (Sydney Sweeney) poznajemy jeszcze jako dość zwyczajną, amerykańską dziewczynę, która odkrywa siebie. Nawiązuje niejednoznaczną i będącą obiektem plotek relację z koleżanką Rosie, na co dzień trenuje koszykówkę, a równocześnie amatorsko bierze udział w zawodach bokserskich. Na jednym z takich wydarzeń dostrzega ją pewien promotor, dzięki czemu dziewczyna stopniowo zyskuje doświadczenie w świecie boksu i notuje kolejne zwycięstwa. Wkrótce trafia pod skrzydła trenera Jima Martina (Ben Foster), z którym wiąże się nie tylko zawodowo. Podczas gdy ring staje się jej życiem, jej życie zaczyna coraz bardziej przypominać ring, w którym Christy jest osaczona, a szanse na przetrwanie maleją.

Co jakiś czas, zwykle prześmiewczo, w branżowych bańkach przebija się postulat bana na filmy biograficzne, zwłaszcza w przypadku sportowców. W historii kina było ich bardzo dużo, nie mówiąc już o fikcyjnych historiach, które i tak dobrze eksplorowały takie tematy jak determinacja, pragnienie wejścia na szczyt i realizacji marzeń, toksyczne relacje z najbliższymi, przeplatanie się zawodowej drogi z życiem prywatnym. Nie pozycjonuję się jako przeciwnik biopiców - zwłaszcza jeśli oferują ciekawą perspektywę na swoje postaci i potrafią sprawić, że widz, nawet jeśli nie zna bohatera filmu, dostrzeże w nim coś ciekawego i usprawiedliwiającego powstanie o nim filmu. W przypadku Christy Martin te zadania częściowo udaje się spełnić. 

"Christy" udaje się dość ciekawa sztuka. Z jednej strony często traktuje historię zgodnie ze schematami kina biograficznego, z drugiej wyraźnie stara się im uciekać. Filmowi Davida Michôda daleko do taniego efekciarstwa - choć nie dorównuje jakości również często wyciszonego "Smashing Machine", to stara się opowiedzieć o Christy przede wszystkim przez pryzmat nie spektakularnych walk i treningowych ujęć (choć te są również często obecne), ale jej coraz bardziej skomplikowanego prywatnego życia. 

Porównania do dzieła Benny'ego Safdie są tu nieuniknione - oba tytuły obierają zbliżoną drogę w portretowaniu swoich bohaterów i przyglądaniu się ich demonom. Siła filmowej Christy leży przede wszystkim w tym, że jest swego rodzaju "everywoman", która nabiera coraz większej świadomości swojego talentu, ale nie odbija jej schematyczna szajba. To bohaterka, którą da się polubić - jest pracowita, czerpie ze swojego sukcesu ale nie zatraca się w jego hedonistycznych oparach. Jest zadziorna, ale nie antypatyczna. Zdaje sobie sprawę ze swojej pozycji pionierki kobiecego boksu, przy czym nie próbuje robić z siebie ikony feminizmu, która przeciera szlaki - po prostu robi swoje i spełnia się bez potrzeby oglądania się na innych. Michôd nie buduje mitu wokół Christy Martin, ale oddaje swoim filmem jej wyjątkowość, zwłaszcza w czasach, gdy kobiecy boks nie cieszył się ani popularnością w mainstreamie, ani prawdziwym szacunkiem, zastępowanym przez protekcjonalne, męskie spojrzenie.

Ben Foster i Sydney Sweeney - kadr z filmu "Christy"

Niestety, dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Oczywiście nie nazwałbym tego filmu piekłem, daleko mu do określenia jako zły bądź słaby, ale poza nieco odświeżającym podejściem do głównej bohaterki, "Christy" pozostaje dość standardową sportową biografią, niewyróżniającą się ani scenami walk, ani przekonującą fabułą. Zamiast np. intensywnie skupić się na jednym, konkretnym wycinku z jej życia, Michôd decyduje się rozpiąć na kilkanaście lat. Ta decyzja, która z punktu rzeczywistych wydarzeń ma sens, ostatecznie wychodzi filmowi bokiem - historia Christy zawiera sporo interesujących elementów, jednak twórcy nie eksplorują ich w sposób wystarczający. Wyzyskiwanie bohaterki, skomplikowana relacja z rodziną, ring jako miejsce na wyzwolenie swoich emocji - wszystko to jest, ale jakby liźnięte. Twórcy urywają, idą dalej. Urywają, idą dalej. I tak to się kręci. W zasadzie jedynie wątek przemocy małżeńskiej i domowej jest tutaj jednym poprowadzonym pewną ręką. Choć bohaterka miażdży rywalki i bawi się z nimi na ringu, poza nim jest skrępowana, zamknięta w sobie i czuje, że nie może/nie powinna prosić o pomoc.

W przypadku filmów pokroju "Christy" największa odpowiedzialność spoczywa na głównej postaci. W najlepszym przypadku potrafi ona być spoiwem historii i przykryć problemy, z którymi zmaga się fabuła. Nie powiedziałbym, że dzięki Sydney Sweeney udaje się zapomnieć o wadach filmu, ale nie mam wątpliwości, że jej kreacja jest największą siłą tej opowieści. Aktorka przeszła solidną transformację fizyczną, ale w "Christy" dostaje również sporo pola do tego, by popisać się swoją naturalną, aktorską charyzmą. Sweeney bez cienia problemu emanuje zawzięciem, determinacją, ale również kruchością, która ujawnia się najmocniej, gdy jej postać cierpi jako ofiara mających różne odcienie, przemocowych zachowań swojego męża.

Nie wieszczę nominacji do Oscara, ale przyznać trzeba, że to jedna z najbardziej wymagających i najlepszych kreacji Sydney Sweeney.

Wcielający się w niego Ben Foster ma wyjątkowy dryg do grania czarnych charakterów. Miewał lepsze role niż ta, ale i tak w roli Jima Martina solidnie zaznacza swoją obecność - jego dość nieatrakcyjna i niebudząca strachu aparycja coraz silniej kontrastuje z obsesyjnym, wielopoziomowym kontrolowaniem życia głównej bohaterki. "Christy" spełnia się jako obraz kontrastu - ona, nieugięta, dumna, bezwzględna i charyzmatyczna mistrzyni ringu w życiu prywatnym jest swoim cieniem, zagubioną, stłamszoną, podatną na przemoc ze strony męża-trenera dziewczyną, z kolei on, wyraźnie mierzący wysoko, jest żałosnym człowiekiem, który przelewa swoje kompleksy na przemocowe czyny i słowa. 

"Christy" jest dla mnie na swój sposób filmem środka. Nie dosięga do poziomu jakości wielu swoich poprzedników, jest konwencjonalny, popada w dłużyzny, ma nierówne tempo i problemy z wyciągnięciem ze schematu kina sportowego czegoś więcej. Niezłomne, emocjonalne i od początku do końca autentyczne aktorstwo Sydney Sweeney sprawia jednak, że ta opowieść nabiera serca i śledzi się ją z zaangażowaniem.

Recenzja opublikowana w związku z pokazem filmu na 16. American Film Festival we Wrocławiu.

REKLAMA

Więcej o filmach przeczytacie na Spider's Web:

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-11-10T15:29:00+01:00
Aktualizacja: 2025-11-09T14:55:21+01:00
Aktualizacja: 2025-11-09T13:54:03+01:00
Aktualizacja: 2025-11-09T12:51:00+01:00
Aktualizacja: 2025-11-08T15:27:00+01:00
Aktualizacja: 2025-11-08T13:02:00+01:00
Aktualizacja: 2025-11-08T06:15:00+01:00
Aktualizacja: 2025-11-07T18:03:00+01:00
Aktualizacja: 2025-11-07T17:02:00+01:00
Aktualizacja: 2025-11-07T15:18:32+01:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA