Nie szarżujcie z zachwytami nad "Diuną". To piękny film, ale pełen chaosu i papierowych postaci
"Diuna" jest w polskich kinach od prawie tygodnia i przez cały ten czas nie schodzi z internetowych nagłówków. Zachwyty nad produkcją Warner Bros. mieszają się z krytycznymi opiniami zawiedzionych fanów. Kto w tym sporze ma rację? W gruncie rzeczy obie strony, bo wiele zależy od przyjętego punktu widzenia.
W ostatnich dniach można odnieść wrażenie, że każdy dookoła ma swoją opinię o "Diunie". Profesjonalne portale i media społecznościowe obfitują w setki różnorakich sądów na temat filmu Denisa Villeneuve'a. Część maniaków science fiction już ogłosiła go najlepszą nowością tego roku, ale "Diuna" musi też radzić sobie z licznymi krytycznymi recenzjami. Można odnieść wrażenie, że istnieją tylko dwie skrajności. "Diuna" albo jest kinem wybitnym, albo przeraźliwie kiepskim. Prawda leży jednak gdzieś pośrodku.
Wszystko zależy tak naprawdę od przyjętego punktu widzenia i tego, czego oczekiwaliśmy po produkcji wytwórni Warner Bros. Kilka tygodni przed premierą dzieła kanadyjskiego reżysera pisałem, że fani science fiction czekają na "Diunę" jak na zbawienie. Mają bowiem za sobą najgorsze lata w historii, wypełnione tanimi i pozbawionymi jakichkolwiek ambicji tytułami. Rozmach i szczerą chęć opowiadania historii zastąpiło nachalne tworzenie uniwersów, schlebianie nostalgii oraz wpychanie gdzie popadnie współczesnych wątków społeczno-politycznych. Dlatego nie dziwi mnie, że tak wielu wielbicieli gatunku zareagowało na film Villeneuve'a z olbrzymim entuzjazmem.
"Diuna" jest lekarstwem na słabość science fiction. To produkcja pełna rozmachu i głębokiego piękna.
Od strony technicznej mamy tutaj do czynienia z absolutnym majstersztykiem. Lokacje, krajobrazy, scenografia, CGI, kostiumy, zdjęcia, muzyka - wszystkie te elementy stoją na najwyższym światowym poziomie. Dzięki nim świat wymyślony przez Franka Herberta naprawdę ożył. Caladan, Giedi Prime czy tytułowa Diuna stały się miejscami z krwi i kości. Pełnymi czasem jawnego a czasem ukrytego piękna. Właśnie za czymś takim widzowie tęskni. Za niezwykłym, fantastycznym i obcym nam światem, który przyciąga i hipnotyzuje. "Diuna" odnosi pod tym względem niepodważalny triumf i to wielu fanom science fiction najzwyczajniej w świecie wystarczy.
Nie chciałbym, żeby zostało to odebrane jako obelga czy krytyka. Sam też dałem się zaczarować filmowi Villeneuve'a i pierwszych kilkadziesiąt minut oglądałem z oczami wielkimi jak spodki. Tęskniłem za tego typu klasycznym sci-fi nie mniej niż większość czytelników gatunku. "Diuna" ma jednak trochę podobny problem, co inny głośny film fantasy z tego roku. "Zielony rycerz" był równie zjawiskowym i mającym równie ciekawy świat dziełem, ale nie potrafił z niego należycie skorzystać. Tło dla fabuły zostało odmalowane z arcymistrzowską precyzją, ale sama historia okazała się dosyć nijaka.
"Diuna" rozbita na dwa filmy wcale nie jest dobrym pomysłem. To nie opinia, to fakt.
Przed premierą nowej produkcji Warner Bros. dużo mówiło się o słabości ekranizacji z 1984 roku w reżyserii Davida Lyncha. Jeden z koronnych argumentów przeciwko tamtej wersji brzmiał: "Pojedynczy film nie pozwala na oddanie sprawiedliwości powieści Herberta". Nie jest to wcale błędna teza. Nie oznacza natomiast automatycznie, że "Diuna" rozbita na dwa filmy będzie lepsza. Mam wrażenie, że nikt nie zadał sobie pytania, co taki podział będzie oznaczać dla narracji i bohaterów. Po obejrzeniu nowego filmu mogę z całą stanowczością powiedzieć: "Nic dobrego".
- Czytaj także: Ekranizacja powieści Herberta dostanie 2. część. Co musi wydarzyć się w filmie "Diuna 2"?
Książkowa "Diuna" nijak nie była przygotowana, by wypełnić narracyjną strukturę hollywoodzkiego filmu, jeszcze zanim Paul i Jessica dołączą do siczy Stilgara. Dlatego nowa produkcja Villeneuve'a ma okropnie chaotyczną strukturę Początek na Caladanie jest dosyć standardowy i udany, ale odkąd bohaterowie trafiają na Arrakis, to narracja zaczyna odbijać ich od ściany do ściany. Akcja przyspiesza na krótkie momenty, by zaraz znowu zwolnić. Kolejne postaci na moment pojawiają się na ekranie, żeby potem zniknąć na długie minuty. Gdzieś po drodze gubi się szansa na jakiekolwiek emocjonalne katharsis, bo bitwa z Harkonnenami i Sardaukarami przypada zbyt szybko. A z kolei finałowy pojedynek Paula z Jamisem jest pozbawiony realnej stawki i emocji, gdyż walka toczy się między bohaterami nie mającymi wcześniej żadnych wspólnych wątków.
Co ważne, rozbicie na dwie części pozwoliło Denisowi Villeneuve'owi głównie na podkręcenie walorów wizualnych i spowolnienie tempa. Wcale nie dostajemy tutaj dużo więcej informacji o motywacjach bohaterów czy bardziej rozbudowanego dylematu etycznego już to było u Lyncha. Przeciętny widz wcale nie będzie wiedzieć wiele więcej o Bene Gesserit, mentatach, Imperium czy idei Kwisatz Haderach po obejrzeniu nowej "Diuny". Podobne kwestie pojawiają się tu co najwyżej na marginesie. Nie sugeruję oczywiście, by robić z filmu encyklopedię. Natomiast brak należytego uwypuklenia problematyki katastrofy ekologicznej, fanatyzmu religijnego czy strachu Paula przed krwawą przyszłością odbija się cieniem na drugiej połowie filmu.
Warner Bros. zatrudnił plejadę gwiazd, ale grać mieli tylko Timothee Chalamet i Oscar Isaac.
Pierwsze rozdziały "Diuny" obfitują w olbrzymią liczbę bohaterów. Denis Villeneuve podszedł do książki Franka Herberta z dosyć wiernopoddańczym stosunkiem, więc chciał ich wszystkich zmieścić w swoim filmie. Olbrzymia liczba gwiazd w obsadzie być może może w przyciągnięciu większej liczby widzów, ale na samą historię ma średni wpływ. Nawet jak na 2,5 godzinny filmy jest tu zwyczajnie za dużo bohaterów. Poza dwójką Atrydów i lady Jessicą wszyscy ci świetni aktorzy dostają do zagrania scenkę, czasem dwie lub trzy.
Niektórzy radzą sobie z otrzymanym materiałem lepiej (Stellan Skarsgard i Josh Brolin dobrze wykorzystują to, co mają), inni znacznie słabiej (Dave Bautista i Rebecca Ferguson). Ale to w większości przypadków nie ich wina. Część drugo- i trzecioplanowych bohaterów po prostu powinna była zostać wycięta. W innym wypadu Villeneuve musiałby zrobić znacznie bardziej autorski film, który chętniej ingeruje w strukturę oryginalnej powieści i nie boi się jej przerabiać na własną modłę. Wydaje się jednak, że akurat tego bardzo nie chcieli widzowie. Co ostatecznie pokutowało "Diuną", która jest miła dla oka, ale koniec końców zostawia niewiele dla duszy.