"Godzilla i Kong: Nowe imperium" to jeden z tych mitycznych sequeli, który jest lepszy od wcześniejszej części. MonsterVerse po raz drugi za sprawą Adama Wingarda nabiera wiatru w żagle. W sumie to teraz napędza je tornado.
OCENA
Gareth Edwards całkiem nieźle rozpoczął MonsterVerse, nie wiedząc jeszcze nawet, że daje początek nowemu uniwersum. Potem jednak przyszedł "Kong: Wyspa czaszki" i "Godzilla II: Król potworów". Niedawne "Monarch: Dziedzictwo potworów" wyciągnęło z nich to, czego widzowie (i krytycy zresztą też) nienawidzili najbardziej - pierwiastek ludzki. Do dzisiaj się zastanawiam, jakim cudem Apple TV+ uznało, że serial o wielkich potworach bez wielkich potworów miałby się udać. Jak łatwo można się domyślić, platformie wyszła nudna i nijaka produkcja spod znaku monster of the week.
Podejście twórców "Monarch" wydaje się o tyle dziwne, że przecież "Godzilla vs. Kong" pokazało w czym tkwi siła uniwersum. Nie w tanim melodramatyzmie, nie w próbie wprowadzenia realizmu, tylko w naparzających się potworach. Jak dowodzi animowane "Skull Island", Netflix memo otrzymał, a Apple TV+ ewidentnie nie. Na szczęście "Godzilla i Kong: Nowe imperium" skutecznie zmywa niesmak po serialu. Wedle pierwotnych założeń poprzedni film Adama Wingarda miał wieńczyć MonsterVerse. Jego zarobki okazały się jednak wystarczające (jak na pandemiczne warunki), żeby Legendary Pictures pozwoliło zrobić reżyserowi kolejną część. A on odpalił blockbusterową bombę atomową.
Więcej o filmie poczytasz na Spider's Web:
Godzilla i Kong: Nowe imperium - recenzja filmu
Wingard niemal całkowicie wycina tu pierwiastek ludzki. Bardzo słusznie zdecydował się nawet wyrzucić wątek tych irytujących w "Godzilli vs. Kongu" dzieciaków. Pamiętając, że wszelkie próby wprowadzenia realizmu do MonsterVerse kończyły się porażką, stawia na jeszcze większe klisze. Znanej nam Ilene, Berniemu i Jii dokoptowuje nowego bohatera, któremu nieraz pozwala przejąć narracyjną sprawczość. Traper to taki typ w stylu Star-Lorda ze "Strażników Galaktyki", z równie zresztą dobrym gustem muzycznym. Już na papierze wydaje się przerysowany, a Dan Stevens jeszcze to podkreśla swoją frywolną grą aktorską. On się tutaj bawi, bez zabezpieczeń lecąc w stronę groteski. W końcu jest weterynarzem potworów i poznajemy go kiedy wyrywa Kongowi zęba.
Fabuła? Cienka jak zad węża, ale jakaś tam jest. Po wydarzeniach przedstawionych w poprzednim filmie Godzilla żyje sobie spokojnie na powierzchni, zwalczając kolejnych złowrogich tytanów. Kong mierzy się natomiast z samotnością w Pustej Ziemi. Oba monstra okazują się poddenerwowane, wykazują niecodzienne zachowania. Ilene, Bernie i Jii postanawiają to sprawdzić. Wraz z Traperem ruszają do nowego królestwa przerośniętej małpy, która akurat znalazła swoich pobratymców. Tylko nie może się z nimi dogadać.
Choć Wingard wciąż zapatruje się w Juliusza Verne'a, to jednak "Nowemu imperium" bliżej do kina przygodowego przełomu wieków. I to bardziej "Bibliotekarza" niż "Mumii". Reżyser nie ukrywa, że serwuje nam naiwną rozrywkę, aczkolwiek udaje mu się wpleść do opowieści parę interesujących kwestii. Tradycyjnie dla MonsterVerse zastanawia się nad miejsce człowieka w łańcuchu pokarmowym i zahacza o krytykę kapitalizmu. Nie pozwala jednak, aby przysłoniło to prawdziwe idee stojące za tym filmem. Obiecywał walki wielkich potworów i je właśnie dostajemy. Jest głupiutko, ale widowiskowo.
Nazywanie "Godzilli i Konga: Nowego imperium" filmem aktorskim może być niewiele mniejszym nadużyciem niż w przypadku remake'u "Krola lwa". CGI może i za parę lat będzie kuło w oczy, ale dzisiaj prezentuje się wystarczająco dobrze, żebyśmy nie musieli się krzywić za każdym razem, gdy tytułowi bohaterowie stają do walki. I to właśnie jest clue całej zabawy. Żadne tam ludzkie dramaty, tajemnice i manipulacje. Naparzające się potwory grają pierwsze skrzypce. Sequele mają to do siebie, że podkręcają atrakcje znane z poprzedniej części danej serii. Zazwyczaj jest w nich przez to mniej, gorzej i słabiej. Ale w tym wypadku, nawet pomimo wysoko zawieszonej poprzeczki, Wingardowi rzeczywiście jest więcej, bardziej, mocniej.
Oczywiście, nawet z 200 mln dolarów Hollywood nie jest w stanie osiągnąć tego, co Japończycy za 12 mln w "Godzilli Minus One". To było jasne od początku. "Nowe imperium" okazuje się jednak najlepszym tytułem, jaki kiedykolwiek w ramach MonsterVerse dostaliśmy. Kong zgniata tu widzów na proch, który Godzilla zmiata z planszy mocą setek megaton.
"Godzilla i Kong: Nowe imperium" już w kinach.