Czy "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi" to zły film? Jeszcze do niedawna ortodoksyjni fani Star Wars zgodnym głosem krzyczeli, że nie. W ich opinii Rian Johnson zawiódł na całej linii. Teraz, po pięciu latach od premiery drugiej odsłony disneyowskich sequeli nieco zmienili zdanie. Spojrzeli na nią przychylniejszym okiem.
Kiedy "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi" weszły na ekrany kin, podniósł się większy ryk niż przy okazji prequeli. Co stojący za kamerą filmu Rian Johnson takiego zrobił? Odszedł od utartej mitologii Star Warsów tak daleko i w taki sposób, że ortodoksyjni fani, nie mogli mu tego wybaczyć. Cały hejt, z jakim mieliśmy do tej pory do czynienia, powoli jednak przestaje ich oślepiać.
Po pięciu latach od premiery "Gwiezdnych wojen: Ostatniego Jedi" coś się zaczyna zmieniać w podejściu fanów do filmu Riana Johnsona. Ok, odejścia od mitologii Star Warsów jeszcze nie są w stanie wybaczyć. Ale już potrafią dostrzec jakieś plusy, zjechanej wcześniej z góry na dół produkcji. Chodzi tylko i wyłącznie o grę aktorską, ale to i tak jest już duży krok w stronę odkupienia filmu w oczach zagorzałych miłośników serii.
Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi nie jest jednak takie złe?
Być może jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale weszliśmy na ścieżkę rehabilitacji "Gwiezdnych wojen: Ostatniego Jedi". Rozpoczyna się ona od wpisu na Reddicie. Jeden z użytkowników serwisu zauważył bowiem, że Mark Hamill nie wchodził na plan tylko po to, aby mleko sobie popijać:
Temat szybko podjęli inni użytkownicy Reddita. Zaczęli wychwalać oni występ Marka Hamilla jako Luke'a Skywalkera, a potem zgodzili się, że inni aktorzy też odwalili kawał dobrej roboty. Słów uznania doczekała się nawet Kelly Marie Tran wcielająca się w chyba najbardziej znienawidzoną postać w "Ostatnim Jedi" - Rose Tico. Co innego scenarzysta i reżyser. Na Rianie Johnsonie, to wszyscy wciąż psy wieszają:
Na to drobne odkupienie "Ostatniego Jedi" wpływ miało kilka czynników. Nie bez znaczenia jest z pewnością to, że przeprosiny za film pod postacią "Skywalker. Odrodzenie" zawiodły fanów przynajmniej w takim samym stopniu. Dzięki porażce J.J. Abramsa miłośnicy Star Wars zaczęli przychylniejszym okiem spoglądać na produkcję sygnowaną nazwiskiem Riana Johnsona. Dajmy im trochę czasu, a może nawet z reżyserem się przeproszą.
Czy Ostatni Jedi podzieli los prequeli?
Sytuacja z "Ostatnim Jedi" do złudzenia przypomina to, co działo się z prequelami. Wylały się na nie kubły pomyj. Fani atakowali nie tylko George'a Lucasa, ale także występujących w trylogii aktorów. Ahmed Best (Jar Jar Binks) rozważał popełnienie samobójstwa, a Hayden Christensen pożegnał się z wielką karierą. Dzisiaj to już zupełnie inna bajka. Radość, kiedy okazało się, że ostatni wymieniony aktor powróci do roli Dartha Vadera w "Obi-Wanie Kenobim" była przecież przeogromna.
Obecnie prequele nie są już tak negatywnie oceniane jak kiedyś i nawet Christensen przestał być tym irytującym nastolatkiem z "Ataku klonów". Czy podobnie jak epizody I-III w oczach fanów zrehabilituje się "Ostatni Jedi"? Wiedząc, jakie jest podejście do filmu Riana Johnsona, staram się nie mówić tego głośno, ale mam taką nadzieję. Jeśli, któryś z sequeli zasłużył na uznanie, to właśnie ten. Bo przecież nie naiwno-nostalgiczne "Przebudzenie mocy" czy wykastrowane z wszelkiego charakteru "Skywalker. Odrodzenie".
Mówcie, co chcecie, ale "Ostatni Jedi" nie wypada źle. Rian Johnson zamiast uważać, żeby nie urazić fanów, pokazał jaja ze stali. Tak wyrazistych Star Warsów nie mieliśmy bowiem od czasów oryginalnej trylogii. Reżyser wyprawił pogrzeb ukochanemu bohaterowi, dając jednocześnie Disneyowi szansę na zupełnie nowe otwarcie. Niestety reakcja miłośników serii zmusiła Myszkę Miki do zrobienia kroku w tył. Może więc jeśli produkcja dozna odkupienia, wytwórnia weźmie to pod uwagę i już nigdy nie dostaniemy takiej papki jak "Skywalker. Odrodzenie".