Misie z Gonciarzem i Gessler wywołały burzę, która nie przejdzie bokiem. NFT to nie jest chwilowa moda
Misie NFT przypominające znanych influencerów i celebrytów zrobiły ostatnio spore zamieszanie w internecie. Ich twórcy mieli zarobić na nich 19 milionów złotych, ale na pierwowzory obrazków wylało się niezłe szambo. Teraz bierze się za to UOKiK, który sprawdzi całą akcję pod kątem scamu i oznaczania reklam.
Czym w ogóle jest NFT? To skrót od Non-Fungible Token, czyli niewymienialny token. Nazwa trochę wprowadza w błąd, bo można go przecież wymienić za pieniądze, ale dotyczy strony technicznej tej nowinki, o której jeszcze nieraz usłyszymy. To w dużym uproszczeniu niemożliwy do podrobienia, modyfikacji i zhakowania certyfikat.
"Potwierdza on unikalność cyfrowych przedmiotów w rejestrze zwanym blockchainem (łańcuchem bloków), czyli w systemie służącym do przechowywania i przesyłania informacji o transakcjach zawartych w internecie. NFT pozwala jasno stwierdzić, kto jest właścicielem danego wirtualnego przedmiotu: pliku, obrazka, GIF-a, piosenki, filmiku wideo, mema itd." - możemy przeczytać w artykule o obrazie Pawła Kowalewskiego.
Obraz został bezpowrotnie zniszczony w powodzi, ale dostał drugie życie właśnie dzięki NFT. Pionierska w Polsce aukcja odbyła się w grudniu zeszłego roku, a wskrzeszony cyfrowo obraz "Dlaczego jest raczej coś, niż nic" został sprzedany za niemal pół miliona złotych. Nie zawsze więc ta technologia musi wywoływać skandale, ale może stać nieodłącznym elementem sztuki przyszłości. Póki co jest nowym symbolem głupiego konsumpcjonizmu.
Co to jest NFT? O technologii zrobiło się głośno dzięki memom, grom, Dodzie, a teraz i misiom-influencerom.
NFT jest bezpośrednio związany z blockchainami - technologią znaną nam za sprawą kryptowalut takich jak Bitcoin. Jeżeli cyfrowe monety porównamy do tradycyjnych, gdzie 5 zł możemy wymienić na inne 5 zł i dalej będzie warte 5 zł, to NFT są jak dzieła sztuki. Certyfikat jest jakby podpisem malarza potwierdzającym autentyczność.
Możemy namalować sobie Monę Lisę w milionach kopii, ale ta prawdziwa jest pilnie strzeżona w Luwrze. Dlatego też możemy sobie robić screenshoty misiów, tak jak i mieć reprodukcje obrazów, ale oryginał NFT jest tylko jeden i jego właściciel ma na to potwierdzenie w postaci elektronicznego certyfikatu.
Dla fanów kryptowalut NFT nie jest niczym nowym, ale do mianstreamu przedostało się w zeszłym roku głównie dzięki memom. Gif Nyan Cat, zdjęcie Disaster Girl czy filmik "Leave Britney Alone" zostały sprzedane na blockchainie Ethereum za setki tysięcy dolarów. Stokenizować można bowiem dosłownie wszystko - nawet ciało w kawałkach (gwoli ścisłości: po skanie 3D).
Zrobiła tak Doda, a 30 tokenów, po 200 dolarów każdy, rozeszły się w 30 sekund. To i tak nic przy polskiej influencerce, która sprzedała jako NFT... swoją miłość za milion złotych. Takie rzeczy ośmieszają technologię, ale i przyczyniają się do jej rozpowszechniania. Coś za coś.
Sporo zamieszania w ostatnim czasie robi też NFT w świecie gamingu. Proste gry NFT też nie są niczym nowym i całkiem nieźle sobie radzą (np. CryptoKitties z kotkami za tysiące dolców), ale technologie odkryły duże i znane studia jak Ubisoft czy Square Enix i sprowadziły na siebie gniew fanów. I znów moim zdaniem niesłusznie, ponieważ NFT jest wprost idealne dla gier online.
Po pierwsze: wszelkie przedmioty i postacie jako token należałyby do graczy, a nie tak jak teraz - do dewelopera. Po drugie: ułatwiłoby to też handel. O ile prościej byłoby nam sprzedać nasze skarby z "Diablo" lub kupić od innych wymarzony miecz, gdyby był powiązany z blockchainem. Moglibyśmy to zrobić nawet po odinstalowaniu gry, nie potrzebowalibyśmy do tego pośrednika w postaci np. Allegro, a transakcje byłyby o wiele bezpieczniejsze, co gwarantują smart contracty. Ja w tym widzę przyszłość gier, od której nie uciekniemy. Podobnie jak od mikrotranskacji.
Mroczna strona NFT. Czy blockchainowe tokeny faktycznie są takie złe?
Rzecz jasna NFT ma też wiele znaków zapytania. Nawet nie chodzi o samo ryzyko spekulacji, które towarzyszy kryptowalutom, ale co się stanie z np. obrazkami po zamknięciu bazy danych? Zostaną nam tylko adresy prowadzące donikąd. Poza tym blockchainy pozornie wydają się zdecentralizowane, ale tak naprawdę mają jednego twórcę lub twórców, którzy są zwykle właścicielami sporej części kryptowalut, co też daje im dodatkową decyzyjność.
Ponadto np. Ethereum ma czarną listę adresów portfeli. Jest to spoko w przypadku przestępców, ale jeżeli znajdziemy się na niej przypadkiem lub niesłusznie, to nic nam już nie pomoże i natychmiastowo stracimy dostęp do środków. Chyba tylko Bitcoin jest w pełni wolny i zależny od samych użytkowników sieci, ale potrzebuje więcej prądu niż cała Argentyna, o czym mówi też w poniższy filmiku Dominik Bos.
Ważna jest właśnie też kwestia szkodzenia środowisku - kopanie kryptowalut jest energochłonne, ale np. wspomniane Ethereum wkrótce ma się stać bardziej eko w wersji 2.0 przez wynagradzanie nie z proof-of-work jak Bitcoin, lecz proof-of-stake. Obecnie jedna transakcja (czyli np. kupno NFT) potrzebuje tam tyle energii, co przeciętne gospodarstwo domowe w Stanach przez tydzień.
Są jednak inne blockchainy z NFT, które mają u podstaw bycie "zielonym" jak np. Solana, której transakcja zużywają tyle energii, co jedno wyszukanie w Google. Ech, żeby internauci czepiali się tak śladu węglowego nie tylko kryptowalut, ale np. smartfonów i komputerów, z których piszą hejterskie komentarze, to świat byłby piękniejszym miejscem.
O co chodzi z misiami NFT? Fancy Bears Metaverse to polski projekt, który zarobił już 19 milionów złotych
Teraz przyszedł czas na misie NFT "Fancy Bears Metaverse". Kolekcję stworzyła polska firma Fanadise, która wcześniej stokenizowała ciało Dody. Misie mieszkają w sieci Ethereum. Pod względem samej idei nie można się do niczego doczepić: mamy w miarę wolny i każdy sobie może wydawać pieniądze na co chce, a sztuka współczesna rządzi są swoimi, często mało logicznymi prawami. Trudno bowiem na chłopski rozum wytłumaczyć, dlaczego ludzie kupili w kilka dni "linki do jpg-ów misiów" za 19 mln złotych.
Zabawne i szalenie drogie grafiki sprzedawane jako tokeny nie są też czymś zupełnie odkrywczym i prędzej czy później ktoś by na to wpadł w Polsce. Nie tak dawno, bo w 2021 roku, furorę robiły serie np. pikselowe głowy CryptoPunk, gdzie padł rekord 10 milionów dolarów czy Bored Ape Yacht Club, o którym ostatnio pisały duże media, bo Eminem kupił podobną do siebie małpkę. Za ok. 123 ETH czyli niespełna pół miliona dolarów. Jest to więc niesamowity biznes. Jedni się się pukają w głowę, drudzy wybierają sobie nowe Lambo.
Polskie misie poszły więc za modą, ale od razu wywołały aferę i po raz kolejny dały do zrozumienia niewtajemniczonym, że to NFT to jakaś piramida finansowa lub sekta. Internauci skupili się jednak nie na tym, co potrzeba.
Najbardziej oberwało się Krzysztofowi Gonciarzowi, który w ostatnim czasie nie ma dobrej prasy. Internauci zarzucili mu to, że promuje nieekologiczne kryptowaluty, a wcześniej np. podejmował temat recyclingu. Jest w tym sporo racji, ale kaman: influencerzy reklamują bardziej szkodliwe rzeczy.
Influencerzy "zapomnieli" oznaczyć, że promują projekt NFT. Zajmie się tym UOKiK.
Mało kto jednak wziął pod uwagę całą akcję marketingową. O ile Eminem kupił sobie (i to nie pierwszy raz) zupełnie prywatnie NFT od zwykłego gościa i ustawił je sobie jako awatar, o tyle naprawdę wątpię, by Magda Gessler nabyła swojego misia za ETH. Po aferze bardzo szybko zmieniła swoje profilowe, co tym bardziej potwierdza tę teorię. I właśnie taką kryptoreklamą nomen omen kryptowalut zajmie się UOKiK, o czym szerzej przeczytacie w artykule Piotrka Grabca.
Część z was na pewno zwróciła uwagę, że mniej więcej w tym samym czasie dużo gwiazd ustawiło sobie kreskówkową podobiznę na Facebooku, Instagramie czy Twitterze. Nikt jednak nie oznaczył przy tym współpracy, co jest zmorą influencer marketingu.
Walczy z tym Sylwester Wardęga, ale i Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Z jednej strony tropi scammerskie reklamy, ale i posty, które udają szczerą recenzję lub polecenie, ale tak naprawdę są sponsorowane. Wprowadzają tym samym w błąd odbiorców, w tym głównie dzieciaki.
Misie NFT promował wspomniany Krzysztof Gonciarz i Magda Gessler, ale i m.in. raper Malik Montana czy zawodniczka MMA Joanna Jędrzejczyk. I nigdzie nie widziałem, by został dodany chociażby hashtag #reklama, za to oznaczone konto Fancy Bears Metaverse pojawiało się wszędzie. Tymczasem na stronie projektu jak byk jest napisane, że podpisano umowę z się artystami, celebrytami i sportowcami z ponad 20 mln obserwujących.
Możliwe, że faktycznie wszystkie te osoby kupiły NFT z samym sobą i się nimi po prostu chwaliły, a wcale nie dostały wynagrodzenia za promocję serii, w ramach której dodadzą post na socialach. Dlatego też z niecierpliwością czekam wynik postępowania UOKiK.
* zdjęcie główne: screen z www.instagram.com/kgonciarz