"Odludzie" jest wszystkim tym, czym chcielibyście, żeby było. A raczej tym, czym nie chcielibyście, bo to największy koszmar widzów. Film wzbudził już kontrowersje, gdyż ludzie wychodzili z jego pokazów, aby zwymiotować. Podobne doniesienia należy zazwyczaj traktować z przymrużeniem oka, ale akurat w tym wypadku łatwo w nie uwierzyć.
OCENA
Tak, zapach wymiocin po pokazach "Terrifiera 2" jeszcze dobrze nie wywietrzał, a na nasze ekrany wchodzi właśnie kolejny film, którego widzowie mieli opuszczać sale kinowe, bo zrobiło im się niedobrze. I chociaż Robbie Banfitch krwi i odcinanych członków się nie boi, niekoniecznie chodzi w tym wypadku o serwowany nam gorefest. "Odludzie" ma o wiele więcej atrakcji, przyprawiających o zawrót głowy, przez co rzeczywiście prowadzi do mdłości. Reżyser nie bierze bowiem jeńców i wyciska z poetyki horroru found footage ile tylko się da.
Gdyby nie podkreślono powodu, dla którego widzowie opuszczali salę podczas pokazów "Odludzia", można by szybko dojść do wniosku, że robili to nie z nudności, a z nudów. Bo rzeczywiście pierwsza połowa może być najdłuższą godziną w waszym życiu. To stockowe wręcz sceny z horrorów found footage. Bohaterowie gadają, gadają, imprezują, odwiedzają rodziców, aż w końcu wyjeżdżają na pustynię Mojave, aby nagrać teledysk dla marzącej o zostaniu piosenkarką dziewczyny. Gdy docierają na miejsce, dalej gadają, gadają, robią kreski w namiotach, poznają miejscową faunę, zachwycają się skałami i tylko niepokojące dźwięki w nocy, w jakiś sposób ożywiają fabułę.
Czytaj także:
- Na tym horrorze widzowie mdleli i wymiotowali. Czy "Terrifier 2" rzeczywiście jest tak obrzydliwy?
- Gdzie obejrzeć "Terrifier 2. Masakra w Święta"? Na tym horrorze ludzie mdleli i wymiotowali
- Horror, na którym ludzie wymiotowali, doczeka się sequela. Większy budżet to więcej krwi
- Po horrorze „Stamtąd” ludzie mają koszmary. Czy serial na HBO Max rzeczywiście jest taki straszny?
Odludzie - recenzja nowego horroru
Oczywiście, częścią wydarzeń z pierwszej połowy "Odludzia" oberwiemy rykoszetem w pozostałej części filmu, bo powrócą, aby nas emocjonalnie skopać. Większość z nich to jednak zwykłe wypełniacze, niepotrzebnie rozciągające czas trwania produkcji. Są całkowicie pozbawione znaczenia. Ale - z drugiej strony - filmowi nie o znaczenia chodzi. To nie jest jeden z tych horrorów, dla których liczy się metafora. On nie analizuje kondycji ludzkiej, napięć społecznych, czy czegokolwiek innego. Ma bowiem flaki na wierzchu i jedyny postulat, jaki ze sobą niesie, to żebyśmy się bali.
Jeśli dacie się zwieść pierwszym minutom "Odludzia" i wyjdziecie z sali, stracicie jeden z najciekawszych kinowych koszmarów, bo ta cała monotonia służy uśpieniu naszej czujności, ma sprawić, że rozleniwimy się i poczujemy bezpieczne. Pod tym względem Banfitch co prawda przesadza, ale można mu to wybaczyć z powodu impetu, z jakim w końcu wytrąca nas ze strefy komfortu. On nie tyle eksperymentuje z formułą horroru, co z najbardziej fundamentalną ideą kina grozy, jako filmowego spektaklu. To nie jest produkcja, którą ogląda się z pozycji widza - biernego i pasywnego obserwatora. W ramach seansu 2D otrzymujemy pełnoprawne 4D.
"Odludzie" okazuje się rewersem "Skinamarinka", który widza paraliżował. Był statyczny i mechaniczny, a tutaj jest już dynamicznie i żywiołowo, bo kiedy jeden z bohaterów wkłada mikrofon do dziury w skale, rozbudza potwory rodem z prozy H.P. Lovecrafta. Na ekranie zaczynają rządzić demony - tak fabularne, jak i formalne. Banfitch chce bowiem, abyśmy aktywnie brali udział w seansie i operując niedomówieniami, wymusza wysiłek interpretacyjny. Kim jest ten tajemniczy mężczyzna z siekierą? Czym jest ten dziwaczny wąż, który co jakiś czas przemyka po ekranie? Czemu protagonista się okalecza i ściąga z siebie skórę? Dlaczego jego koleżankę pokrywa krew? Reżyser utrudnia poszukiwania odpowiedzi na te pytania, dezorientując nas tak w czasie, jak i przestrzeni.
Czytaj także:
Odludzie prowadzi widzów do szaleństwa
Bardzo często oglądamy jedynie urywki, cząstki obrazu, które rozjaśnia słabe punktowe światło latarki. Resztę kadru spowija totalna ciemność, co każe wyobraźni pracować na pełnych obrotach. Paradoksalnie fragmentaryzacja ta idzie w parze z wizualnym szaleństwem, bo kamera potrafi mknąć przez gwiazdy, aby zaraz spaść z powrotem na Ziemię. Zabiera nas do domu ze zrozpaczoną matką i pozwala obejrzeć znane już sceny z nowej perspektywy. Wszystko to przy kakofonii dźwięków - świsty, szumy wiatru, uderzenia piorunów mieszają się z krzykami, jękami i czymś na kształt anielskiego śpiewu. Różnorakie odgłosy dochodzą do nas znikąd i zewsząd, a odmawiana przez bohaterów modlitwa brzmi desperacko i złowieszczo zarazem. Za montaż dźwięku należy się filmowi Oscar. Dzięki niemu to, co widzimy, wdziera się pod skórę, wywołując ciarki niepokoju na całym ciele.
"Odludzie" to narkotykowy trip, prowadzący nas wprost w objęcia szaleństwa. Minimalistyczny horror rozbuchany do ram psychodelicznego doświadczenia. Oczywiście, nie jest to film dla wszystkich. Jego bezkompromisowość i eksperymentalny charakter część widzów odrzuci. Pozostali, nawet jeśli nie zwymiotują, to prawdopodobnie opuszczą salę kinową na chwiejnych nogach.
Premiera filmu "Odludzie" 23 czerwca w kinach.