„Ojciec chrzestny III” w nowym opakowaniu jest jeszcze lepszy. Reżyserskie poprawki wyszły filmowi na dobre
Francis Ford Coppola kontynuuje rewizję swojej twórczości. Po odświeżeniu „Cotton Club” i „Czasu apokalipsy” nadszedł czas na „Ojca chrzestnego III”. Poprawki są co prawda kosmetyczne, ale sam film rzeczywiście lepszy. Serio, jeszcze lepszy niż oryginał.
Być może wniosek, jaki nasuwa się po ostatnim zdaniu powyższego wstępu, wprawi czytelników w konsternację. Jak to „Ojciec chrzestny III” jest dobry? Przecież to najgorsza część trylogii. Właśnie tak w zbiorowej świadomości funkcjonuje bowiem oryginał z 1990 roku. Cały dyskurs, jaki wokół niego się toczył i wciąż przecież toczy, umieszcza go w kontekście wybitnej „jedynki” i jeszcze wybitniejszej „dwójki”. W takim towarzystwie film rzeczywiście nie wypada i nigdy nie będzie wypadał najlepiej. Ale przez podobne podejście nie mówimy, że wciąż jest dobry, a wręcz bardzo dobry. Otrzymał w końcu siedem nominacji do Oscara. I chociaż Amerykańska Akademia Filmowa wielokrotnie w swojej historii popełniała błędy, to nie był jeden z nich. Winę za nasze niepamiętanie o tym fakcie ponosi wytwórnia.
Francis Ford Coppola w ogóle nie chciał robić trzeciej części „Ojca chrzestnego”.
Nic dziwnego. Dwie pierwsze stanowią zamkniętą całość. Ostatnia odsłona trylogii powstała 16 lat po premierze poprzedniej tylko dlatego, że w latach 80. reżyser zaliczył kilka wpadek i miał nóż na gardle. Pod wpływem Paramountu zmuszony był wrócić do swojej gangsterskiej epopei, aby napisać jej epilog. Od początku miał on nosić tytuł „The Godfather Coda: The Death of Michael Corleone (wg polskiego tłumaczenia „Ojciec chrzestny Mario Puzo, Epilog: Śmierć Michaela Corleone). Studio uparło się jednak, żeby brzmiał on „The Godfather: Part III”. Z tego względu, chcąc nie chcąc, musieliśmy o filmie myśleć w kontekście „jedynki” i „dwójki”. Teraz mamy szansę odciąć się od ich spuścizny i faktycznie spojrzeć na jakość produkcji. Bo pierwszym, co zrobił twórca, była właśnie zmiana nazwy na zgodną z pierwotnymi zamierzeniami.
„Ojciec chrzestny Mario Puzo, Epilog: Śmierć Michaela Corleone” ma inny niż w „trójce” początek i zakończenie. Nie chodzi tu o nowe sceny. Dając wyraz starej prawdzie, że montaż jest istotą kina, Coppola postanowił pobawić się długością i kolejnością widzianych już ujęć. Nowa wersja filmu rozpoczyna się od tego, jak Michael Corleone dobija interesu z arcybiskupem Gildayem. W oryginale działo się to dopiero w okolicach 40 minuty. Taka zmiana czyni intrygę finansową bardziej klarowną. Od razu jesteśmy w nią wrzucani i wiemy, jak kluczową rolę spełnia w fabule. Dalej wszystko rozgrywa się mniej więcej tak jak poprzednio. Obserwujemy poczynania głównego bohatera, który próbuje odciąć się od nielegalnych interesów, ale ciąg wydarzeń mu na to nie pozwala.
Ten film to spowiedź głównego bohatera. W toku narracji spogląda na swoje życie, nakręcając spiralę nostalgii, skruchy i strachu. Będąc już starszym człowiekiem, Michael jest rozdarty między zbrodniczą przeszłością, a chęcią odcięcia się od niej. W jednej ze scen krzyczy, że wszystko, co robił, wynikało z obawy o życie jego najbliższych. „Epilog” opływa emocjami, a za pomocą wprowadzonych zmiana Coppola sprawia, że zyskują one nowego wymiaru. Dzięki zastosowanym przez niego zabiegom jeszcze ewidentniej niż poprzednio jest to wielowymiarowa opowieść o duszonym w sobie żalu, rozliczeniu z przeszłością i fatalistycznym kręgu przemocy. Za sprawą montażowych zabaw reżysera fabuła stała się bardziej przejrzysta i czytelna.
Z produkcji zniknęło kilka scen, a inne zostały odpowiednio przycięte i z tego względu film okazuje się też bardziej dynamiczny i świeży.
Oryginał oglądany dzisiaj momentami sprawia wrażenie archaicznego, na siłę przedłużanego i niepotrzebnie tautologicznego. Tutaj tego nie ma. Coppola zrezygnował ze wszystkich pustych ujęć, przez co „Epilog” pod względem narracyjnym jest nowoczesny i szybki. Decyzja o skróceniu czasu jego trwania wyszła opowieści na dobre. Pierwowzór miał jednak problemy, których nawet najlepszy montażysta nie mógłby przykryć. Po premierze „trójki” dużo mówiło się o roli Sofii Coppoli. I to w bardzo negatywnym kontekście. Córka reżysera była mieszana z błotem. Nic nie jest w stanie tego zmienić, ale oddając jej sprawiedliwość, należy zaznaczyć, że w ostatniej chwili zastąpiła Winonę Ryder i nigdy nie była predestynowana do zastania wielką aktorką.
„Ojciec chrzestny Mario Puzzo, Epilog: Śmierć Michaela Corleone” to nic innego jak ostatnia część trylogii w nowym opakowaniu. Cierpi z powodu niektórych problemów oryginału, jednakże smakuje już zupełnie inaczej. Co prawda, można polemizować, czy film potrzebował takiego liftingu, ale Coppola bez wątpienia stanął na wysokości zadania i nadał mu drugie życie. Dzięki temu oddycha pełną piersią, dostarczając emocjonalnych uniesień na najwyższym poziomie. Wciąż nie jest lepszy od żadnej z dwóch poprzednich części. Niemniej powinien zamknąć usta wszystkim maruderom. Jako tytułowa coda, czyli w nomenklaturze muzycznej podsumowanie, sprawdza się znakomicie. Dokładnie tak jak miało to się stać zgodnie z pierwotnymi intencjami reżysera i autora książkowego oryginału.