Basta! Czas wyraźnie powiedzieć "dość". Sceny po napisach były fajne, gdy stanowiły wyjątek. Teraz stały się regułą. Żeby dany film był hip, jazzy - czy jak tam młodzież mówi, jak coś jest fajne - musi je mieć. Litości! Drogie Hollywood, mocno już przeginasz pałę.
Sceny po napisach nie są czymś nowym. Krótki research pozwala ustalić, że wyrosły z tradycji bisów - dodatkowych występów scenicznych, których domaga się widownia w teatrach czy na koncertach. W filmach zagościły już w 1966 roku wraz z premierą "The Silencers". W kolejnych latach pojawiały się mniej lub bardziej regularnie w różnorakich produkcjach. Aż w końcu w XXI wieku Marvel uczynił z nich swój znak rozpoznawczy. Nie ma w poprzednim zdaniu ani krzty oskarżeń o to, co się teraz wyprawia. W MCU od samego początku zabieg ten ma bowiem sens.
MCU to pierwsze uniwersum w historii kina budowane na tak szeroką skalę. Sceny po napisach sprawdzają się w nim jako zapowiedzi nadchodzących atrakcji, podtrzymują zainteresowanie jedną wielką metanarracją, ale mogą też ograniczać się do żartu. Niemniej, gdy ludzie powoli wychodzą, a my znajdujemy się w tej garstce na nie oczekujących, czujemy się jak w kręgu wtajemniczonych - wiemy, coś czego inni nie wiedza. Spoglądamy wtedy na siebie porozumiewawczo i odwzajemniamy skierowany w naszą stronę uśmiech. To jest dostępne dla wszystkich, a jednak elitarne. Wynosimy z seansu coś więcej niż inni, dlatego te krótkie wkręty bywają (a przynajmniej bywały) obiektami głębszej analizy niż same produkcje.
Hollywood coraz bardziej bezmyślnie wykorzystuje sceny po napisach
Odkąd tylko MCU stało się najbardziej dochodową franczyzą na świecie, reszta Hollywood próbuje uszczknąć sobie kawałek tego tortu, zachowując się jak napalony nastolatek ze skradzioną kartą kredytową ojca w burdelu. Bez głębszej refleksji kradnie kolejne charakterystyczne elementy uniwersum i wplata do swoich filmów. Nie inaczej jest ze scenami po napisach, które są teraz modą. I jak każdy nadmiernie eksploatowany trend przestały spełniać swoją funkcję dodatkowej atrakcji dla fanów danej produkcji, przemieniając się w narzędzie tortur. Można je zaakceptować, kiedy pojawiają się na przykład w "Krzyku 6". Dlaczego? Bo ma dwie godziny!
Kiedyś standardem było 1,5 godziny. Tyle czasu w kinie można wysiedzieć bez trudu. Objeść się popcornem, opić colą i nawet po napisach końcowych pobiec do toalety. Filmy stają się jednak coraz dłuższe (powody takiego stanu rzeczy przybliżałem w tym tekście). Już nie zatrzymują się nawet na akceptowalnych 120 min. Twórcy niemiłosiernie rozciągają je w czasie. Regularnie dostajemy produkcje rozbuchane do 3-godzinnego metrażu. Róbcie takie seriale, a nie tytuły do kin, gdzie wszyscy są uwięzieni w ciemnej sali.
Nie chodzi tu wcale o jakość samych filmów. Ona często jest wysoka. Przez niemal trzy godziny cieszyłem się jak dziecko, gdy Keanu Reeves kopał wszystkim tyłki w "Johnie Wicku 4". Nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby spojrzeć na zegarek, licząc, że napisy nadciągają wielkimi krokami. A jednak, gdy tylko się pojawiły, wybiegłem z sali. Pal licho nałóg nikotynowy - po prostu starczy. Wysiedziałem w jednej pozycji, z sapiącym obok gościem przez prawie 180 min. Mam prawo wyjść i cieszyć się tym, co zobaczyłem, jednocześnie opróżniając pęcherz (ta słabość do sprzedawanych w kinowych barach napojów słodzonych kiedyś mnie wykończy). I w momencie, kiedy ja doznawałem ulgi - jak dowiedziałem się po czasie - oto pojawiła się dodatkowa scena. Serio?
Czytaj także:
Kto ma dzisiaj siłę czekać na sceny po napisach?
Sceny po napisach mogą być najlepszym żartem, mogą nawet zapowiadać sequel czy spin-off, ale spełniają się przede wszystkim jako podstępne narzędzie narracyjne, które zmusza nas do tępego wpatrywania się w nazwiska typów pchających na planie wózek. Można to uznać za oznakę szacunku z naszej strony, chociaż sami zainteresowani pewnie woleliby dostać większą wypłatę. Żyjemy jednak w świecie, w jakim żyjemy, więc od siebie tylko w ten sposób możemy podziękować im za ich pracę. Bardzo dobrze, inicjatywa godna pochwały. Jednakże Hollywood powinno sobie uświadomić, że dobre wychowanie wymaga, aby taki szacunek był obustronny.
Hollywood traktuje nas przedmiotowo. Nie żebyśmy kiedykolwiek byli dla fabryki snów czymś więcej niż wydawanymi na bilet dolarami, ale ostatnio to już przesadza. W dodatku bezczelnie się z tym obnosi. Świadczy o tym nie tylko umieszczanie scen po napisach, gdzie tylko się da, bo "taka moda", ale także wypowiedź Jamesa Camerona, który na pytanie, kiedy w trakcie "Avatara 2" widz może zrobić sobie przerwę na toaletę, odpowiedział:
Kiedy tylko chce. Może zobaczyć przegapioną scenę, gdy przyjdzie obejrzeć film po raz kolejny.
(Czy tylko ja widzę w tej wypowiedzi butę, od razu zdradzającą intencję twórcy, wedle której powinniśmy wielokrotnie poświęcać trzy godziny życia, żeby nie zniszczyć mu kariery? Mógł się w swoim filmie bardziej streszczać, wyszłoby mu to na dobre. Trzeba mu jednak oddać, że miał na tyle przyzwoitości, żeby nie umieszczać w "Avatarze 2" sceny po napisach)
Czytaj także:
Hollywood nie liczy się z niewygodą, z jaką wiąże się dla nas wprowadzanie tak długich filmów i umieszczanie w nich scen po napisach. Zasłużyło, żeby nim potrząsnąć i wykrzyczeć mu w twarz wyświechtaną frazę: jesteśmy tylko ludźmi! Wyjście do kina powinno być przyjemnością, a kiedy zaczynamy zastanawiać się, czy zdążymy na umówione spotkanie ze znajomymi, staje się psychiczną torturą. Kiedy krzyżujemy nogi, bo przecież tej "wybuchowej produkcji" nie obejrzymy bez odpowiedniego zapasu Coli, zmienia się w test wytrzymałości fizycznej. W takiej sytuacji siedzenie na napisach końcowych nie jest już wyrazem szacunku dla twórców, tylko mieści się na granicy między aktem odwagi i głupoty. Dziękuję, ja wychodzę.