Twórca "The Boys" każe "sp*erdalać" połowie seriali na rynku. Ma rację, ale to przegrana bitwa
Eric Kripke ma na swoim koncie dwa wielkie serialowe hity: "Supernatural" i "The Boys". Można więc ufać jego spojrzeniu na rynek telewizyjno-streamingowy, choć jest wyjątkowo krytyczny. Showrunnera największego hitu Amazon Prime Video szczególnie zirytowały seriale, które próbują udawać kilkugodzinne filmy. W większości zgadzam się z jego nastawieniem, ale toczy w zasadzie dawno przegraną bitwę.
Dołącz do Amazon Prime z tego linku, skorzystaj z promocji (30 dni za darmo) i kupuj taniej podczas pierwszego Amazon Prime Day w Polsce. Listy najlepszych ofert znajdziesz tutaj.
Satyryczny serial "The Boys" to jedna z najmocniejszych i najciekawszych krytyk współczesnego społeczeństwa, jaką znajdziemy na rynku VOD. Jej pomysłodawcą i showrunnerem jest Eric Kripke, który wcześniej przez lata pracował nad równie popularną serią "Supernatural". I dziś zupełnie nie gryzie się w język, gdy ocenia stan przemysłu rozrywkowego w dobie dominacji streamingu. Zresztą jak sam Kripke przyznaje w rozmowie z portalem Vulture, "The Boys" nie jest tytułem znanym z subtelności, a ja dodałbym, że to samo świetnie odnosi się również do niego.
Co dokładnie zirytowało jednak twórcę hitu Amazon Prime Video? Na celowniku showrunnera znaleźli się koledzy po fachu, którzy nie mają wcześniejszego doświadczenia z czasów linearnej telewizji. Zdaniem Amerykanina bardziej filmowa przeszłości wielu twórców współczesnych seriali sprawia, że marzy im się robienie "10-godzinnych filmów, w których nic nie dzieje się się do ósmej godziny". Nieograniczana przez ramówkę przestrzeń serwisów VOD sprawia, że ich życzenie łatwo spełnić. Ale nie ma to wcale pozytywnego wpływu na jakość tych produkcji. A przynajmniej tak uważa Eric Kripke.
Twórca "The Boys" każe "sp*erdalać" autorom wielu współczesnych seriali. Zresztą całkiem słusznie.
Minus streamingu polega na tym, iż wielu filmowców tam pracujących niekoniecznie przeszło przez wcześniejszą telewizyjną harówkę. Czują się bardziej komfortowo z ideą, że mogą dać ci 10 godzin serialu, w którym nic nie dzieje się do ósmej godziny. A to mnie, ku*wa, doprowadza do szału. Jako człowiek telewizji, który musiał utrzymywać zainteresowanie ludzi przez 22 pie*rzone godziny w roku, nie miałem tego komfortu.
- wyjaśnia poirytowany twórca "The Boys".
Nie mogłem powiedzieć: "O, po prostu wytrzymaj i nie martw się. Krytycy ci powiedzą, że koło 8. epizodu zaczyna się ostra jazda". Każdemu, kto mówi: "Ja po prostu robię 10-godzinny film", odpowiadam: "Spie*dalaj! Wcale nie. Zrób serial telewizyjny. Jesteś częścią branży rozrywkowej"
Podobna postawa faktycznie staje się coraz bardziej popularna w minionych latach, ale osobiście bardziej niż artystów obwiniałbym za nią szefów serwisów streamingowych. Oczywiście, na rynku nie brakuje nazbyt ambitnych filmowców, którzy uważają kinowe czy telewizyjne ograniczenia czasowe za kaganiec na ich artystyczną wizję i widzą streaming jako idealne wyjście z tej sytuacji. A my przez to dostajemy całą plejadę 5- czy 6-godzinnych filmów rozbitych na mniejsze kawałki, żeby mogły podszyć się pod formę serialu.
W rzadkich przypadkach prowadzi to nawet do pozytywnych efektów. Wystarczy przypomnieć jak dużo lepszym tytułem od kinowego filmu była "Liga Sprawiedliwości Zacka Syndera". W ogólnym rozrachunku nawet tego typu reżyserskie wersje niosą ze sobą jednak sporo zagrożeń. Bo ścisły montaż i działanie pod presją czasu pozwalają uniknąć dłużyzn, niepotrzebnych przestojów i przysłowiowego "lania wody". Nader często można w ostatnich latach natrafić na seriale, które w oczywisty sposób lepiej sprawdziłyby się jako (siłą rzeczy mniejsze objętościowo) filmy.
Potrzeba ciągłego zapełniania biblioteki nowościami przez serwisy VOD sprawiła jednak, że na pewnym etapie realizacji mała historia zostaje rozciągnięta do granic możliwości. Duży problem ma z tym choćby Disney+, którego miniseriale jak "Falcon i Zimowy Żołnierz" czy "Obi-Wan Kenobi" bywały określane przez swoje gwiazdy jako "kilkugodzinne filmy".
Netflix, Amazon czy Disney+ potrzebują stałego dopływu nowości, które zajmą widzom czas. Często bezsensownie, to prawda. Ale tego trendu nie zdołamy już odwrócić.
Osobiście zawsze byłem zwolennikiem bardziej skondensowanej i minimalistycznej formy. To oczywiście do pewnego stopnia kwestia indywidualnych preferencji, ale trudno zaprzeczyć, że współczesne seriale często są rozciągnięte do granic możliwości. Nikt mnie nie przekona, że "Resident Evil: Remedium" zasługuje na ponad siedem godzin waszego czasu, gdy prawie nic tam się nie dzieje. Zresztą nawet finałowy odcinek 4. sezonu "Stranger Things" trwający dwie i pół godziny to gruba przesada.
Nie sądzę jednak, by opisany trend na tym etapie dało się jeszcze odwrócić. Koniec końców szefowie serwisów streamingowych zawsze wybiorą to, co jest bardziej opłacalne. Dopóki widzowie będą przedkładać liczbę nowości nad ich jakość, dopóty platformy VOD będą szły w jak najdłuższe seriale. Nawet jeśli ma im się potem oberwać od Erika Kripke'ego czy tym bardziej Tomasza Gardzińskiego. Bądźmy poważni, mają po prostu inne priorytety.
Disney+ zadebiutował w Polsce. Tutaj kupisz go najtaniej.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.