Choć Guy Ritchie przyzwyczaił nas do pewnego - co najmniej przyzwoitego - poziomu swojej twórczości, w ostatnich latach zdarzały mu się również wpadki. Film, który właśnie podbija HBO Max, nie jest jedną z nich. Możecie odpalić go w ciemno. Tym bardziej, że ominął polskie kina.

„Przymierze” („Guy Ritchie’s Covenant”) nie jest typowym filmem Ritchiego. Próżno szukać tu charakterystycznego teledyskowego montażu, brawury formalnej, ironii, gangsterskich wątków, wielowątkowej intrygi i mocy przypadku. Tym razem Brytyjczyk postawił na klasyczny film wojenny: przemoc nie jest tu „cool” i nie służy krwawemu spektaklowi, ton jest śmiertelnie poważny, narracja linearna, montaż spokojniejszy, a zdjęcia stawiają na surowy realizm.
Fabuła skupia się na amerykańskim oddziale stacjonującym w Afganistanie. Żołnierze wpadają w śmiertelną zasadzkę, z której cało wychodzi jedynie sierżant John Kinley (Jake Gyllenhaal) i miejscowy tłumacz - Ahmed (Dar Salim). Najbliższa baza oddalona jest o setki kilometrów, a po drodze na bohaterów czeka mnóstwo przeszkód, na czele z tropiącymi ich talibami.
HBO Max: co obejrzeć w weekend? Przymierze - opinia
Ritchie zrobił jeden z nielicznych filmowych dramatów, które w uczciwy sposób rozliczają się z tym, co USA w Afganistanie zrobiły - i czego nie zrobiły. Poczucie, że wojna w Afganistanie była - podobnie zresztą jak Wietnam - przegraną krucjatą, przenika „Przymierze”. Gdy jeden z bohaterów porównuje talibów do wielogłowego potwora, daje do zrozumienia - zgodnie z prawdą - że nie da się ich pokonać. Dlatego właśnie Amerykanie tkwili w ich kraju przez dwie dekady bez większych skutków. Gdyby się nie wycofali, mogliby tam siedzieć przez kolejne dziesięciolecia.
Już ten wyjątkowo uczciwy portret sytuacji sprawia, że „Covenant” to film wyjątkowy. Jego zalety można jednak wymieniać znacznie dłużej. Po pierwsze: stanowi piękną, poruszającą opowieść o na wskroś ludzkiej lojalności. Po drugie: jako thriller jest do bólu wiarygodny i trzyma widza w bardzo, bardzo intensywnym napięciu. Po trzecie: prowadzi do znakomitej konkluzji, domykającej obraz absolutnie odklejonej wizji amerykańskiej obecności w Afganistanie.
Klimat jest tu duszny, przytłaczający; każda chwila na złapanie oddechu jest zastępowana jeszcze bardziej gęstą, wręcz dławiącą sekwencją. Realizacja jest wręcz blockbusterowa, ale ani na moment nie mamy poczucia obcowania z popcornowym show: Ritchie umiejętnie generuje grozę wojny, nie pozwala odetchnąć z ulgą ani bohaterom, ani widzowi. No i wisienka na torcie: brawurowe aktorstwo, w którym to przede wszystkim Gyllenhaal wznosi się na wyżyny swojego talentu
Jak wspominałem: „Przymierze” diametralnie różni się od typowego Ritchiego. Jeden z lepszych filmów w karierze cenionego twórcy okazał się śmiertelnie poważnym dramatem wojennym o winie, lojalności i politycznym tchórzostwie, a zarazem ostrą, celną krytyką polityki USA. Tym razem Anglik zdecydował się na dojrzalszy, mroczniejszy ton (teoretycznie zapoczątkowany już w „Jednym gniewnym człowieku”, ale bez stylistycznej popisówy) - i udowodnił, że doskonale się w nim odnajduje. Ten film to techniczna maestria, czyste, choć trudne emocje oraz potężna dawka niepokoju i napięcia. Świetne kino.
Czytaj więcej:
- Popularny serwis VOD kończy działalność w Polsce. Miał świetne filmy
- Wybitny thriller znika z Netfliksa. Oglądajcie, póki jeszcze możecie
- Fani Gry o tron, przełączcie się na Disney+. To fantasy was porwie
- To on będzie głównym celem Dooma w Avengers: Doomsday. Tego się nie spodziewaliśmy
- To najdziwniejszy serial, jaki dziś znajdziesz na Netfliksie. Nie oderwiesz się od niego







































