Podczas gdy Hollywood jest zainteresowane głównie sequelami, remakami oraz zmianami koloru skóry czy płci bohaterów znanych od dekad, japońska animacja jawi się jako oaza oryginalnych pomysłów. Czy przyszłość rozrywki należy do mangi i anime?
Jak wiele osób z mojego pokolenia i wychowywanych w latach późniejszych, od dziecka mam styczność z japońską animacją. Mam za sobą godziny spędzone przed telewizorem za dzieciaka, kiedy to z zapartym tchem śledziłem losy Tsubasy, choć piłka nożna nigdy sama w sobie mnie nie interesowała. Szaleństwo na „Czarodziejkę z Księżyca” i Pokemony mnie, na szczęście, ominęło, ale już mania na punkcie Dragon Balla nie.
Na początku lat 2000 wsiąkłem jednak już bardziej świadomie w japońskie filmy animowane, takie klasyki jak „Akira”, „Ninja Scroll” czy „Ghost in the Shell”. A gdy odkryłem twórczość Hayao Miyazakiego oraz Studia Ghibli i ich „Księżniczkę Mononoke” oraz „Spirited Away – w krainie bogów” byłem pewien, że mam styczność z czymś wyjątkowym, oryginalnym i zupełnie odmiennym od wszystkiego, co dotąd widziałem.
Lata później odkryłem z kolei takie seriale jak „Notatnik śmierci”, „Monster”, „Death Parade”, „Psycho-Pass” czy „Attack on Titan”, „One Piece” I po raz kolejny miałem wrażenie, że oglądam coś świeżego i szalenie kreatywnego.
Nawet jednak cofając się w czasie, chociażby do lat 80., to i tam znajdziemy seriale animowane, oparte na mandze, które nawet jeśli kierowane były do młodego widza, to przedstawiały oryginalne postaci i światy.
Weźmy samego „Dragon Balla”. Seria ta zaczęła się na dobrą sprawę jako pół-parodia filmów przygodowych oraz kung-fu (głównie produkcji z Bruce’em Lee oraz Jackie Chanem).
Twórca serii, Akira Toriyama, dorzucił tam jeszcze trochę sprośnego humoru i wymieszał to wszystko z chińskimi legendami oraz dalekowschodnim folklorem.
Można więc powiedzieć, że to dzieło zbudowane na recyklingu znanych motywów. Ale nie do końca. Toriyama dał życie kompletnie nowemu światu. Jego Ziemia nie jest naszą Ziemią. To zupełnie inna planeta, na której żyją ludzie i antropomorficzne zwierzęta, układ kontynentów także wygląda inaczej. Z biegiem czasu widz mógł obserwować jak ten świat rośnie, poznawać jego mity oraz bogów i zaświaty. A także inne światy.
Jest cała masa japońskich animacji powstałych lata po „Dragon Ballu”, które przedstawiały widzom podobne abstrakcyjne/alternatywne wizje świata. Są to światy, w których przeszłość przenika się z przyszłością.
Nikt też lepiej niż Japończycy nie opanował umiejętności pokazywania i opowiadania o przyszłości. Tu wprawdzie muszę oddać, że źródło gatunku cyberpunk, z którego manga i anime czerpią garściami to hollywoodzki film „Blade Runner”, natomiast na tym się wkład Fabryki Snów w rozwój tego gatunku skończył. W tym sensie, że po „Blade Runnerze” nie pojawiło się kolejne tak ważne dla tego gatunku dzieło.
Tymczasem Japończycy zaserwowali widzom takie dzieła jak „Akira”, „Ghost in the Shell”, parę antologii science-fiction prężnie rozwijając cyberpunka. Był też oczywiście „Matrix”, ale, choć uważam film Wachowskich za arcydzieło kina rozrywkowego i jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem, to jednak jest on bardziej sumą i podsumowaniem wszystkiego tego, co m.in. w cyberpunku pojawiło się w latach wcześniejszych. Nie wspominając już o tym, że „Matrix” powstał w inspiracji wieloma filmami i seriami anime, tak pod względem fabularnym, jak i wizualnym.
Zwróćmy tylko uwagę na to, jakie filmy i seriale reprezentujące japońskie anime pojawiają się w ostatnich latach. Nie licząc kolejnych odsłon kinowych oraz nowych serii „Pokemona” czy „Dragon Balla”, rynek zalewają oryginalne produkcje. Ale oparte na ciekawym, świeżym i nowym pomyśle, albo prezentujące kompletnie różny od naszego, barwny świat.
Mnie najbardziej fascynują te produkcje, w których Japończycy próbują stworzyć alternatywną wersję europejskiej historii. Albo wykorzystują motywy z architektury i kultury europejskiego średniowiecza bądź renesansu, na stworzenie swoich własnych, nowych światów.
A nawet jak próbują odtwarzać europejskie średniowiecze, to robią to po swojemu, kreując jego alternatywną wersję, nierzadko spowitą w mrokach dark-fantasty. Tutaj chyba najlepszych przykładem jest niesamowicie brutalny i bliski gatunkowi horroru „Berserk”.
Raz za razem dostajemy nowe, oryginalne postaci, unikalne światy, niebanalne pomysły, epickie przygody. A w Hollywood? Najazd superbohaterów w dziwnych kostiumach, którzy istnieją w popkulturze już ponad 60, a niektóre ponad 80 lat.
Oczywiście nie mam nic przeciwko Spider-Manowi czy Batmanowi; czekam na kolejne filmy z ich przygodami, tym niemniej Fabryka Snów od ponad dekady, to na dobrą sprawę jeden wielki (najdroższy w historii) serial Marvela, czyli MCU. Raz na jakiś czas przeplatany kolejnymi odsłonami „Jurassic World”, „Szybkich i wściekłych” i filmami o Bondzie.
Pojedyncze pozytywne przykłady oryginalnych dzieł, takich jak „Nowy początek” należy odczytywać raczej jako incydenty, a i nie każdy z nich okazuje się sukcesem.
Jakby tego było jeszcze mało, plaga serializacji filmów oraz remaków wszystkiego co było tylko dobija Hollywood. I nie, nie uważam, że świat potrzebuje nowej wersji ”Zapachu kobiety”. Tak samo jak nie potrzebował nowego „Ben-Hura”, „Pamięci absolutnej”, „Pogromców duchów” i tuzina innych filmów. Jeden z nielicznych potrzebnych remaków, który wniósł coś nowego do serii i wniósł ją na lepszy poziom, to „Planeta Małp”. Tyle w temacie.
Hollywood nadal jest niechętne do inwestowania w nowe pomysły, bo prościej jest cały czas bazować na tym samym.
Oczywiście są jeszcze amerykańskie (i nie tylko) seriale. Tutaj jest już zdecydowanie lepiej, jeśli chodzi o oryginalne postaci oraz historie. Seriale stały się azylem dla ciekawych, odważnych opowieści oraz twórców z ambicjami. Tyle, że większość seriali jest jednak blisko (czasem za blisko) rzeczywistości. Brakuje mi w nich tego, co często dostrzegam w japońskich anime, czyli abstrakcyjnego świata, do którego mogę wirtualnie podróżować. Świata, w którym nic nie jest takie, jak na Ziemi.
Brakuje mi też naprawdę interesujących, zajmujących i świeżych pomysłów fabularnych, które byłyby kompletnie różne od tego, co widzieliśmy.
Gdy siadam do oglądania „Notatnika śmierci”, nawet biorąc pod uwagę wady tej serii, to mam poczucie, że punkt wyjścia tego serialu jest czymś nietypowym i nowym. A przy okazji daje do myślenia.
W „Death Note” główny bohater znalazł się w posiadaniu tytułowego notatnika. Gdy jego posiadacz wpisze w nim imię i nazwisko konkretnej osoby, którą zna, to ona w ciągu 40 sekund umiera. Twórcy tej serii nie zrobili z tego zwykłego młodzieżowego horroru, a la "Oszukać przeznaczenie", tylko dali widzom miksturę dramatu, współczesnej filozoficznej przypowieści i thrillera paranormalnego.
W przypadku „Attack on Titan” z kolei mamy do czynienia z ludzkością żyjącą w odgrodzonych od świata wielkimi murami miastach (wzorowanych raczej na tych europejskich sprzed setek lat, niż tych japońskich), którzy muszą zmagać się z czyhającymi na ich życie tytanami.
Opis ten brzmi jak streszczenie blockbustera z Hollywood, ale „Attack on Titan” zabiera nas też w odmęty horroru, dramatu, widowiskowego fantasy z masą akcji i wbijającymi w fotel zwrotami akcji, często bardzo okrutnymi.
„One Piece” to imponująca pod względem wyobraźni autorów niekończąca się szalona przygoda, która trwa już ponad 20 lat i liczy sobie prawie 1000 (słownie: tysiąc!!!) odcinków.
Nawet gdy twórcy mangi i anime biorą się za wyświechtane motywy superbohaterskie, to robią je po swojemu. Tutaj za przykład może służyć głośne „One Punch Man” opowiadające o herosie, który jest w stanie pokonać każdego przeciwnika jednym ciosem.
Jest też „My Hero Academia”, czyli opowieść o świecie, w którym większość ludzi ma supermoce, nie ma ich jednak główny bohater tej produkcji, który próbuje mimo tego zostać superbohaterem.
Można odnieść wrażenie, że Japończycy próbują na każdym kroku zaskakiwać widza i dostarczać mu coś, czego nie widział. Anime i manga próbują przekraczać zastane schematy i granice gatunkowe.
Oczywiście wszystkie powyższe przykłady, to produkcje dla różnych grup docelowych. Jedne są skierowane do dojrzałego i ambitnego widza, drugie do młodzieży - łączy je jednak unikanie schematycznych rozwiązań i wtórnych pomysłów.
Ktoś powie, że Hollywood robi filmy superbohaterskie, bo ludzie chcą je oglądać. Tak, to prawda, ale tylko częściowa.
Stwierdzenie, że masy chcą oglądać tylko to, co już znają i głównie mają to być filmy o superbohaterach jest tak naprawdę leniwą wymówką, bo wspomniane wyżej anime, które stało się niesłychanie popularne na świecie dowodzi temu, że wcale tak nie jest.
Ludzie chcą i chętnie masowo oglądają oryginalne historie. A Japończycy mają świeże i ciekawe zarazem pomysły, które często są szalenie atrakcyjne dla globalnej widowni. Hollywood ciągle nie może stworzyć czegoś takiego u siebie.
Anime nie jest już niszową rozrywką dla określonej grupy ludzi. Mam wrażenie, że jeszcze niedawno fani anime nawet przez niegdysiejszych geeków komiksowych uważani byli za nerdów-przegrywów. Tak więc upada mit mówiący o tym, że masowy widz nie jest wymagający i nie chce oglądać czegoś nowego oraz świeżego.
Dowodów popularności anime na świecie wcale nie trzeba daleko szukać. W obecnym, pandemicznym box offisie w USA, w pierwszej piątce najbardziej kasowych filmów 2021 na dzień 21 maja znajduje się kinowa wersja anime „Demon Slayer”.
Na rynku amerykańskim zarobił on ponad 30 mln dol. Kwota skromna, ale pamiętajmy, że nadal wiele kin w Stanach jest nieczynnych, jak i również wielu widzów ciągle nie jest chętnych na wyprawę do kina.
Kinowy „Demon Slayer” jest najbardziej kasowym filmem 2020 roku w ogóle! Przegonił wszystkie chińskie i hollywoodzkie hity łącznie z „Bad Boys For Life” i „Tenetem”.
Na jego koncie znajduje się prawie 480 mln dol. Nawet w czasach przed pandemią byłby to znakomity wynik globalny. To może być punkt zwrotny w kinie rozrywkowym.
A Hollywood, zamiast inspirować się japońską animacją, tak jak niegdyś twórcy „Matriksa”, potrafi co najwyżej wykupić prawa do tych treści i spróbować zrobić ich aktorski remake. Mieliśmy już więc takie potworki jak „Dragonball Evolution” czy „Notatnik śmierci” od Netfliksa, ale nawet z adaptacją tych dzieł nie udało się Fabryce Snów wiele zdziałać. Pierwszą udaną hollywoodzką adaptacją anime okazała się „Alita: Battle Angel” od Jamesa Camerona i Roberta Rodrigueza. No, ale to tylko remake. Japończycy nawet jeżeli korzystają z dóbr popkultury i historii Europy czy USA, przetwarzają je na oryginalny produkt. Amerykańscy filmowcy mają głowę tylko do tego, by mniej bądź bardziej dokładnie i sprawnie odtworzyć, to co powstało w Kraju Kwitnącej Wiśni.
W tej chwili jedynie produkcje animowane ze studia Pixar są ostoją odważnych artystycznych decyzji oraz kreatywności.
Podobnie rzecz się ma w przypadku animacji telewizyjnych.
Choć i tutaj od czasu „South Parku” nie widzę wielkiej rewolucji. „Family Guy” to na dobrą sprawę bardziej surowa wersja „Simpsonów”. „Bojack Horseman” to mikstura dzieł Ralpha Bakshiego z Beavisem i Buttheadem z lat 90., przyprawiona słodko-gorzką satyrą na, nomen omen, Hollywood. „Archer” to udana, ale tylko zgrywa z filmów o Bondzie i produkcji szpiegowskich. „Rick i Morty” to trochę bardziej odjechana wersja kreskówek, które kiedyś były na porządku dziennym w dorosłym paśmie na Cartoon Network.
Wszystkie wymienione wyżej pozycje są w większości świetne, ale nie zaspokajają, przynajmniej moich, oczekiwań na coś kompletnie nowego i świeżego, co daje mi/nam anime i manga.
I choć przyznaję, nie jestem jakimś nałogowym pożeraczem japońskiej animacji, natrafiam na tamtejsze produkcje względnie sporadycznie (ostatnio wielkie wrażenie zrobiła na mnie „Vinland Saga”), to jednak za każdym razem gdy sięgam po jakieś anime, to trafiam do kompletnie nowego, innego, atrakcyjnego świata. Tego mi nie daje Hollywood, a przynajmniej nie za często. A tego też, chyba, potrzebują ludzie. Fenomen „Avatara” ponad 10 lat temu brał się przecież głównie z tego, że zabierał ludzi na niezwykłą i egzotyczną planetę Pandorę.
Jeśli Hollywood na czas nie wyjdzie z tego letargu, to może się obudzić w świecie, w którym to, co oferuje, będzie obchodziło względnie niedużą liczbę ludzi.
Może to i lepiej?