REKLAMA

Kathleen Kennedy to Rowling "Gwiezdnych wojen". Ta marka jest martwa, a ona jej już nie wskrzesi

Najnowsze wypowiedzi Kathleen Kennedy, szefowej Lucasfilmu i "Star Wars", dokonały niemożliwego: sprawiły, że olbrzymia niechęć fandomu do jej osoby wzrosła przynajmniej dwukrotnie. Od dłuższego czasu nie ma wątpliwości, że producentka nie ma pojęcia, co robi, a ekranowe "Gwiezdne wojny" w 2022 roku to marka kreatywnie martwa. Niestety, ostatnie słowa Kennedy dotyczące Rey i Obi-Wana również zdają się pozbawione sensu i konsekwencji.

gwiezdne wojny kathleen kennedy star wars obi wan kenobi
REKLAMA

Proces twórczy nowych filmów i seriali z uniwersum "Star Wars" kojarzy mi się z zawziętą, choć bezcelową próbą reanimowania zwłok. Pamiętam, jak "Ostatni Jedi" - najodważniejsza produkcja ze świata "Gwiezdnych wojen", od kiedy markę przejął Disney - podzielił fanów. A jednak przy całej niespójności trylogii sequeli i przy wielu wadach epizodu VIII, jedno trzeba oddać Rianowi Johnsonowi (który reżyserem jest, swoją drogą, świetnym) - próbował. Sięgał po świeższe pomysły i rozwiązania, doszukiwał się w tych mdłych posągach bohaterów człowieczeństwa, zaskakiwał. Nad efektem dyskutować można długo, ale obecnie nie ma to już znaczenia - film wkurzył wielu fanów z wielu powodów. A jedyny wniosek, jaki z tego odbioru wyciągnęła szefowa Lucasfilmu, Kathleen Kennedy, brzmi: "musimy dać fanom wszystko, czego chcą". I tak oto obcując z "Gwiezdnymi wojnami", obcujemy z trupem.

REKLAMA

Zgadza się: "Star Wars" to marka kreatywnie martwa i nie ma co do tego wątpliwości.

Kennedy nie potrafi wyciągać wniosków, o czym niedawno pisał mój redakcyjny kolega. Filmem "Skywalker. Odrodzenie" - bezpiecznym do bólu i starającym się zadowolić wszystkich - zjednoczyła widzów we wspólnym zażenowaniu. Uważa też, że za sprawą mieszanego odbioru "Solo" najlepszym wyjściem jest podążanie drogą tego okropnego, odczłowieczającego CGI. Co więcej - najlepszym rozwiązaniem na wszystko jest pozbawiony solidnej scenariuszowej obudowy fanserwis w zatrważających ilościach.

Ja wiem, że Jon Favreau oraz Dave Filoni to obecnie ulubieńcy fandomu (chociaż "Księga Boby Fetta" przyjęła się znacznie gorzej, niż "The Mandalorian"), ale jestem zdania, że "Gwiezdnym wojnom" najlepiej zrobiłaby pełna wymiana ekipy. Nie wiem, w jakim stopniu Filoni i Favreau mają wolne, a na ile związane ręce, ale droga, jaką kroczą nowe seriale, nie jest dobrą drogą.

Gwiezdne wojny: Księga Boby Fetta

Podczas gdy pierwszy sezon "The Mandalorian" okazał się naprawdę solidnym i klimatycznym westernem w uniwersum, w którym można było co najwyżej narzekać na dużą ilość nic niewnoszących do fabuły fillerów, tak już okropny finał "dwójki" dał nam zapowiedź równi pochyłej. Jedna z najbardziej emocjonujących scen w całym serialu została scenariuszowo rozjechana żenującym lenistwem pod tytułem "deus ex machina", gdy nagle Luke Skywalker z beznadziejnie animowaną facjatą wpadł, wszystkich uratował i szybko się ulotnił. W "Księdze" było już tylko gorzej - traciliśmy głównego bohatera na całe odcinki, by oglądać tani i nieciekawy fanserwis. Wepchanie Ahsoki (której charakter przeszedł jakąś tajemniczą metamorfozę) i Luke'a do jednej sceny nie ma najmniejszego sensu i nie jest w żaden sposób uargumentowane?

Nie szkodzi, zróbmy to, koniecznie pokażmy ich razem, bo przecież fani na pewno popuszczą z zachwytu.

Tak oto "Gwiezdne wojny", zamiast szukać świeżych pomysłów, rozwijać bohaterów i opowiadać ciekawe, oryginalne historie, stały się festiwalem miziania fanów po brzuszkach. Co więcej, festiwalem opartym na błędnych wnioskach - o czym wspomniałem wcześniej. Nie zrozumcie mnie źle - nie uważam, że twórcy w ogóle nie powinni liczyć się z fandomem (choć bardzo szanuję kreatywne rozwiązania "na przekór"). Raczej o to, że ktoś tam na górze stwierdził, że teraz najlepszym sposobem na sukces jest bezpieczny i nudny scenariusz naszpikowany bezsensownymi występami znanych postaci. Właśnie dlatego "Księga Boby Fetta" z potencjalnie interesującej produkcji o bohaterze, który przeszedł pewną drogę i zmienił się w wyniku swoich doświadczeń, przerodziła się w takie kuriozum.

Nie, "this isn't the way". Lucasfilm korzysta z najgorszych praktyk, ograniczając to wielkie uniwersum o olbrzymim potencjale. W tym świecie można opowiedzieć jeszcze wiele historii w różnych okresach, konwencjach, gatunkach; powołać do życia wspaniałych bohaterów i wprowadzić do tej żerującej na starych postaciach marki powiew świeżości. Jeszcze trochę, i z Luke'a i spółki nie będzie co zbierać - zwłaszcza, że Kennedy woli zrezygnować z tak ważnego elementu kinematografii, jaką jest aktorstwo, i zastąpić je bezduszną komputerową niby-twarzą o pustych oczach.

Kathleen Kennedy o Rey i Obi-Wanie

Star Wars: Obi-Wan Kenobi

Czym nowym zachwyciła nas Kennedy? Otóż przez kilka lat jednym z najbardziej trapiących widzów tematów było pochodzenie Rey - wielu fanów dopatrywało się w niej (na początku) córki Luke'a Skywalkera lub wnuczki Obi-Wana Kenobiego. Wydawać by się mogło, że dosłownie każdy inny pomysł byłby lepszy, niż uczynienie z niej wnuczki Imperatora Palpatine'a (do teraz pamiętam śmiech na sali kinowej, gdy w filmie miał miejsce ten kretyński plot twist). Co ciekawe - później okazało się, że twórcy epizodu IX byli niezdecydowani (uwielbiam takie skrupulatnie zaplanowane cykle) co do rodowodu postaci. W pewnym momencie faktycznie intensywnie rozważano powiązanie bohaterki z Obi-Wanem.

W wywiadzie dla "Vanity Fair" Kennedy wyjaśniła, dlaczego z tej koncepcji zrezygnowano. Jej zdaniem Obi-Wan, Mistrz Jedi, złamałby Kodeks oraz zasady dotyczące przywiązania i bezinteresowności (jak doskonale wiemy z filmów i seriali, Obi-Wan nigdy nie był do nikogo przywiązany, prawda?). Szefowa stanowczo sprzeciwiła się temu pomysłowi, ponieważ "kłóciłby się z mitologią George'a Lucasa". Twierdzi, że póki co nie chcą podejmować decyzji, które zmodyfikują filozofię Jedi - choć na pewno nie będą wobec tego bezwzględnie konserwatywni. Ewidentnie nie zdaje sobie sprawy, że ostatecznie i tak sporo w tej "mitologii Lucasa" namieszała.

REKLAMA

Przypomnę tylko, że teorie o ewentualnym potomstwie Kenobiego są snute od lat i nie są zupełnie bezpodstawne.

W czasie Wojen Klonów Obi-Wana wiele łączyło z księżną Satine Kryze z Mandalore. Wciąż nie znamy wszystkich szczegółów tej historii - wiemy natomiast, że Jedi opuściłby dla Satine Zakon, gdyby go o to poprosiła. Niestety - nie przeszło, a i na retcon nie ma co liczyć. Szkoda - nie mam najmniejszych wątpliwości, że ostatecznie ta decyzja fabularna miałaby więcej sensu. Podobnie zresztą, jak denerwująca niektórych propozycja Riana Johnsona - naprawdę nie każdy w tym uniwersum musi być ze sobą spokrewniony.

Na serial "Obi-Wan Kenobi" czekam, jasne, ale moje obawy są naprawdę spore. Jeśli twórcy zaprezentują mi ciekawą, angażującą historię, która skupi się na tytułowym bohaterze, mówiąc nam o nim coś nowego, eksploatując jego naturę - będę zadowolony. A najbardziej wówczas, gdy pieczę nad uniwersum przejmie ktoś inny - z długofalową, spójną i otwartą na eksperymenty wizją. Chętny, by wyjść fanom naprzeciw, ale nieulegający każdemu ich kaprysowi.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA