REKLAMA

Hollywood, ale z ciebie noob. Nowej adaptacji gier wideo nie da się oglądać

Ile tu bugów! "Borderlands" to adaptacja gry wideo najgorszego sortu. Wszystko jest w tym filmie wymuszone i do siebie nie pasuje. W efekcie dostajemy produkcję, która nigdy nie powinna wyjść poza fazę beta testów.

borderlands film recenzja adaptacja gry
REKLAMA

Rok 2023 był to bardzo dziwny rok, w którym rzeczy od lat w Hollywood stałe, nagle przestały być pewne. Najpierw Eli Roth zrobił dobry film. Zawsze miałem go za lepszego filmoznawcę niż reżysera, a on w "Nocy dziękczynienia" pokazał, że jak chce, to potrafi. Potem dostaliśmy całkiem niezłą aktorską adaptację popularnej serii gier wideo. I to nie w formie serialu, tylko pełnometrażowego "Gran Turismo". "Borderlands" przywraca jednak status quo. To prawdziwe combo: zły film Eliego Rotha i jeszcze gorsza adaptacja popularnej serii gier wideo.

"Fallout" pokazał niedawno, że w podobnych adaptacjach nie trzeba wiernie podążać za fabułą oryginału, ale warto zachować jego ducha. Roth jako współscenarzysta (razem z Joe'em Abercrombiem) i reżyser wychodzi z całkiem innego założenia. Korzysta z elementów znanych z pierwowzoru, ale próbuje z nich ułożyć własną opowieść, plując wręcz na najbardziej rozpoznawalne cechy serii Gearbox. O ile jest ona znana z przerysowanej przemocy, o tyle filmowe "Borderlands" to przesadzone PG-13. Jeden z bohaterów rzuca w pewnym momencie hasło: czas żeby polała się krew. Zamiast wywoływać śmiech i entuzjazm widzów, może wzbudzić tym co najwyżej uśmiech politowania. Choć akcji jest sporo, na ekranie nie zobaczymy ani jednej kropli krwi. Jakby ktoś ustawił nam kontrolę rodzicielską na konsoli.

REKLAMA

Borderlands - recenzja nowej adaptacji gry wideo

"Borderlands" przypomina gameplaya nagranego przez nieudolnego youtubera. Za komentarz robi tu narracja z offu bohaterki granej przez Cate Blanchet. Lilith wprowadza nas w świat przedstawiony tak, że nudniej byłoby, tylko gdyby mówiła szeptem, jak w jakimś filmiku ASMR. Opowiada, jak to planecie Pandora zebrały się wszystkie świry z galaktyki, aby odnaleźć ukryty tam skarb przedwiecznej rasy. Gdzieś w środku tego całego chaosu znajduje się porwana córka najpotężniejszego drania we wszechświecie Atlasa. Przekonana sporą sumą pieniędzy łowczyni nagród postanawia ją odnaleźć.

Borderlands - film - recenzja

Jak się szybko okazuje, Tina wcale porwana nie została. Zamierza po prostu odnaleźć skarbiec, zanim zrobi to jej ojciec. Pomaga jej w tym zdecydowanie zbyt niski jak na szturmowca Roland i psychol Krieg. Lilith wraz z robotem Claptrapem zamierzają jej w tym pomóc. Do pary jeszcze ze skarbolożką Tannis, cała szóstka spróbuje wygrać nierówny wyścig z Atlasem i hordą poszukiwaczy legendarnej relikwii. Do osiągnięcia celu bohaterowie dążą jak na kodach. Cało wychodzą z każdej opresji, a jedynym co im grozi to w najlepszym razie ubabranie się błotem, a w najgorszym - osikanie przez dziwaczne potwory.

Roth próbuje oddać szaleństwo oryginału niewybrednym humorem rodem z komedii Adama Sandlera. Dlatego szczytem wysublimowanego humoru staje się tu wydłużana w nieskończoność scena wypróżniającego się z naboi Claptrapa. Razem z tym fekalnym bezbekiem dostajemy równie niesmaczne sceny akcji. Fabuła pędzi od jednej do drugiej, zatrzymując się tylko na krótkie cutscenki między nimi. Rwany montaż i nie zawsze fortunne ustawienia kamery pozbawiają je jakiejkolwiek widowiskowości. Okazują się zachowawcze i bezpieczne, całkowicie wymienialne z innymi podrzędnymi blockbusterami.

"Borderlands" nie boi się niczego nie osiągnąć. Przez bite 100 minut seansu nie sposób doszukać się w nim ani krzty ambicji. On sam z siebie celuje w przeciętność i nawet nie udaje mu się jej osiągnąć. To produkcja nieznośnie generyczna, która staje się żałosnym naśladowcą "Strażników Galaktyki". Ba, nawet soundtrack ma odjechany. Choć Muse czy Motorhead brzmią świetnie, jest to tylko próba maskowania braku charakteru produkcji. Choć z głośników dobiega klimatyczny "Awesome Mixa", na ekranie oglądamy coś na poziomie "Bravo Hits" - składanki wypalonych kinowych hitów.

Gdy zatrudnia się takie aktorki jak Blanchet czy Jamie Lee Curtis wypadałoby dać im coś do zagrania, żeby mogły zapracować na swoją gażę. Nie tutaj. Każda z postaci to chodząca klisza, pozbawione jakichkolwiek cech indywidualnych. Najlepiej widać to na przykładzie Kevina Harta w roli Rolanda. Gwiazdor próbuje tu przełamać swój komediowy wizerunek. Gra już nie histerycznego pomocnika jakiegoś herosa kina akcji, tylko prawdziwego kozaka. Ostatecznie przypomina jednak NPC-a, istniejącego jedynie jako dodatek do Tiny.

"Borderlands" to nieznośny bałagan, który zamiast urokliwego chaosu znanego z oryginału, oferuje jedynie scenariuszowe niechlujstwo. Roth zachowuje się, jakby pominął samouczka, przez co błądzi po fabularnej planszy bez celu i co chwilę kuje się na najniższym poziomie trudności. Film over!

"Borderlands" już w kinach.

Więcej o adaptacjach gier wideo poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA
  • Tytuł filmu: Borderlands
  • Rok produkcji: 2024
  • Czas trwania: 102 min
  • Reżyser: Eli Roth
  • Aktorzy: Cate Blanchet, tKevin Hart, Edgar Ramirez
  • Nasza ocena: 3/10
  • Ocena IMDB: 4,3/10
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA