NERDCORNER: Michael Keaton został Batmanem w "The Flash", ale nie tym, na którego liczyli fani. Kogo zagrał?
Nie jest żadną tajemnicą, że Michael Keaton gra Batmana w filmie „The Flash”. Niestety nie jest to ani ten Mroczny Rycerz, na którego liczyli fani serii „Flashpoint”, ani dokładnie ten sam Bruce Wayne, co z ekranizacji komiksów DC od Tima Burtona. No to w kogo się w takim razie wcielił aktor? A w kogo tak naprawdę powinien?
Uwaga na spoilery z filmu „The Flash”!
„The Flash” to najnowsza produkcja Warner Bros. na motywach komiksów DC, w której pojawiły się zarówno podróże w czasie, jak i powiązany z nimi wieloświat. Pod pewnymi względami oba te motywy przypominają bliźniacze pomysły z MCU („Loki”, „What If…?”, „Doktor Strange w multiwersum szaleństwa”) oraz animacji Sony (cykl „Spider-Verse”), ale z jedną drobną różnicą: cofanie się w czasie wpływa nie tylko przyszłość nowej linii czasowej, ale również jej… przeszłość.
Nietypową koncepcję multiwersum DC w wersji spaghetti wyjaśnił we „Flashu” głównemu bohaterowi nie kto inny, jak Batman. Co jednak ciekawe, wcielił się w niego w tej scenie nie Ben Affleck, którego oglądaliśmy w pierwszym akcie tej produkcji, tylko inny aktor. Po podjęciu przez Barry’ego Allena decyzji o uratowaniu matki, Mrocznym Rycerzem został ponownie Michael Keaton, który grał Bruce’a Wayne’a w filmach Tima Burtona sprzed trzech dekad.
No i właśnie z tym, że Michael Keaton gra Bruce’a Wayne’a, mam zgryz!
Nowy film DC bazuje luźno na komiksach z serii „Flashpoint” (podobnie jak jedna z animacji DC). To historia o tym, jak Barry Allen cofnął się w czasie i doprowadził do powstania zupełnie nowej rzeczywistości. W tym świecie Batmanem nie został Bruce, tylko jego ojciec Thomas, bo w ciemnej alejce zginął jego syn; doprowadziło to też do tego, że matka chłopaka, Martha Wayne, stała się Jokerem. Ta wersja Mrocznego Rycerza była dużo bardziej brutalna, a jego świat zszedł na psy.
„The Flash” aż się prosił o to, by starszym i bardziej doświadczonym, a do tego emerytowanym Batmanem, był właśnie Thomas Wayne. Zgrabnie wyjaśniłoby to, dlaczego w 2013 r. Mroczny Rycerz z twarzą Michaela Keatona jest starszy niż ten podobny do Bena Afflecka z 2023 r. Dałoby mu to również dodatkową motywację, aby pomóc Allenowi, a w zasadzie obu Allenom w odkręceniu zmian w multiwersum. Pojawiła się nawet scena, która implikuje, że… taki mógł być pierwotny zamysł scenarzystów.
Podczas seansu film „The Flash” zwróćcie uwagę na to, w jaki sposób Batman dotyka rodzinnego zdjęcia.
Michael Keaton wyciąga rękę i gładzi fotografię, która przedstawia Bruce’a, Marthę i Thomasa, ale dotyka jej w miejscu, gdzie uwieczniono matkę z dzieckiem, a nie oboje rodziców. Po tej scenie byłem wręcz pewien, że w kulminacyjnym momencie filmu umierający Batman przyzna się Allenowi, że tylko udawał wariant jego przyjaciela, bo np. chciał zdobyć zaufanie Barry’ego, aby przekonać go do uratowania nie tej nowej rzeczywistość przed Zodem, tylko świata, w którym jego syn nadal żyje.
Do tego skoro w tej poplątanej linii czasowej Clark Kent został zabity jako niemowlak, to śmierć Bruce’a w wieku kilku lat (co mogłoby nastąpić w tym samym momencie, bo czemu nie!) nieźle by z tym korespondowała. Nie mówiąc już nawet o tym, że lepszym zakończeniem „The Flash” byłoby wyciągnięcie przez Barry’ego Allena lekcji, odkręcenie zmian w jego rzeczywistości do końca i wybranie się z Batmanem (tym z twarzą Bena Afflecka) na przyjacielskiego drinka.
A podczas tego spotkania Barry mógłby przekazać Bruce’owi list od Thomasa z flashpointowej rzeczywistości.
Takie zakończenie spięłoby lepszą klamrą zarówno ten film, jak i całe DC Extended Universe, które ustępuje właśnie miejsca na rzecz DC Universe od Jamesa Gunna, niż to zakończenie, które faktycznie dostaliśmy. Niestety korporacja Warner Bros. postanowiła zagrać bezpiecznie, więc Michael Keaton został tak wiele razy nazwany Bruce’em, że nie pozostawia to żadnej wątpliwości co do jego tożsamości (szykowano go najwyraźniej na Old Man Logana Batmana). A szkoda!
Jeśli scenarzyści się bali, że wspomnienie o tym, że Batmanem został Thomas, zamknie im furtki i nadmiernie skomplikuje fabułę w oczach niedzielnego widza, to wystarczyło nie zdradzać imienia postaci Michaela Keatona. Na pierwszy rzut oka byłby wtedy burtonowskim Mrocznym Rycerzem, ale fani, którzy znają komiks „Flashpoint”, mogliby dyskutować o nim latami - tak jak o tym, czy Deckard był replikantem i czy zakończenie „Incepcji” było snem.
Nie mówiąc już o tym, że twórcy „The Flash” zmieniali zakończenie swojej produkcji dwukrotnie.
Co zmiana zarządu, to zmiana zakończenia, a widzowie dostali to najmniej ciekawe ze wszystkich, jakie planowano. Tak jak doceniam cameo w postaci George’a Clooneya, tak najlepszym finałem byłby ten, w którym pod koniec pod gmachem sądu pojawiliby się się Henry Cavill (jako Superman), Sasha Calle (jako Supergirl), Gal Gadot (jako Wonder Woman) i Ben Affleck (jako Batman); ew. niech już to byłby Michael Keaton, ale z Benem Affleckiem w usuniętej scenie po napisach (tylko pod warunkiem, że pewna byłaby kontynuacja!).
A wracając na koniec jeszcze do Michaela Keatona, to wszystko wskazuje na to, że nie był to ten sam bohater, którego znamy ze starych filmów z Batmanem, tylko zupełnie nowa postać, która po prostu wygląda tak samo ze względu na splątanie się nitek spaghetti. A skoro do tego nie będzie on tym głównym Batmanem w nowym DCU, to fakt, iż podano jego prawdziwe imię to strasznie zmarnowana szansa na coś ciekawszego niż typowy festiwal cameo z użyciem kiepskiego CGI.