„Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” zadebiutował już na ekranach kin. Nie zdziwcie się jednak, jeśli znajdziecie w nim więcej Disneya niż Marvela.
W rozmowie ze mną Tomasz Żaglewski, autor książki „Kinowe uniwersum superbohaterów”, powiedział, że przesyt opowieściami spod znaku superhero nam nie grozi, bo twórcy kolejnych filmów utrzymanych w tej konwencji wciąż poszukują nowych inspiracji i tropów gatunkowych. Widać to już było w zapowiedziach 4. fazy MCU. Obok kontynuacji znanych nam marek pokroju „Spider-Man”, czy „Thor” znalazło się też miejsce na zupełnie nowe franczyzy w stylu nadchodzącego „Eternals” bądź „Shang-Chi i legendy dziesięciu pierścieni”, który właśnie zadebiutował na wielkich ekranach.
„Shang-Chi” nie tylko wprowadza nową postać do katalogu MCU, ale również poszerza ofertę uniwersum o nową formułę gatunkową. Uff! „Czarna Wdowa” korzystając z tropów szpiegowskiego thrillera, pokazała bowiem, że w znanych nam już (w tym wypadku chociażby z „Kapitana Ameryki: Zimowego Żołnierza”) konwencjach, Marvel niekoniecznie ma jeszcze coś do powiedzenia. Dlatego wprowadzenie franczyzy utrzymanej w poetyce filmów wuxia okazało się bardzo odżywcze.
Kino wuxia w katalogu MCU
W „Shang-Chim i legendzie dziesięciu pierścieni” bohaterowie walczą więc jakby tańczyli. Choreografia walk jest powalająca, a co najważniejsze możemy dobrze się jej przyjrzeć. Nie ma teledyskowego montażu i trzęsącej się na wszystkie strony kamery. Po prostu bohaterowie i ich widowiskowe kopniaki. Postacie walczą, gdzie tylko się da. Tu mamy naparzankę w autobusie, tam nawalankę na chwiejnym rusztowaniu, a gdzie indziej batalię w fantastycznej scenerii. Nudzić się nie sposób. Akcja pędzie na złamanie karku i z każdą chwilą jest więcej, szybciej, zabawniej. Dokładnie tak jak powinno być.
I chociaż frajda podczas seansu tylko rośnie, warto zauważyć, że to wciąż film z ulubioną kategorią wiekową wielkich wytwórni - PG-13. Co za tym idzie prezentowane walki, jak to już w MCU bywa, są bezkrwawe. A chciałoby się, żeby czasami posoka zalała ekran. Na taki ruch Marvel Entertainment nie jest jeszcze gotowe. Mimo to „Shang-Chi” wciąż wydaje się projektem ryzykownym. Twórcy zrywają tu bowiem z dotychczasowymi zasadami rządzącymi produkcjami wchodzącymi w skład najpopularniejszego aktualnie kinowego uniwersum.
Mało Marvela w Marvelu
„Shang-Chi” zapowiadany był jako właściwe otwarcie 4. fazy MCU, bo „Czarna Wdowa” cofała nas do wydarzeń, które miały miejsce po „Wojnie bohaterów”. To w tym filmie miało się na dobre rozpocząć nowe otwarcie uniwersum po „Końcu gry”. Problem w tym, że jest tu wyjątkowo mało Marvela. Owszem, twórcy kolejnych produkcji zazwyczaj dbali, aby było to widowiska działające jako samodzielne dzieła, ale jeszcze nigdy przynależność do większej całości nie była aż tak marginalna.
Film Destina Daniela Crettona jest oczywiście częścią wielkiej metanarracji. Przynależność do MCU została tu jednak sprowadzona do niekoniecznie potrzebnego tła. Zauważymy ją we wspomnieniach pstryknięcia, cameosach (ewentualnie jednej postaci drugoplanowej) i scenie po napisach. To tyle. Więcej marvelowskiego superhero tu nie uświadczymy. Osobiście dopatrywałbym się w tym zabiegu chęci lekkiego rebootu uniwersum, ale temat na osobny tekst.
Co jednak przykuło moją uwagę podczas seansu „Shang-Chi” to zastąpienie mitologii MCU retoryką macierzy Marvel Entertainment. Pod tymi wszystkimi wspomnianymi mordobiciami kryje się melodramat rodzinny, którego tropy gatunkowe zostały już wprowadzone do uniwersum za sprawą „Strażników Galaktyki 2”. Ale tym razem zostaje on podany z typowo disneyowską emfazą. Weźmy chociażby scenę pierwszego spotkania rodziców tytułowego bohatera. Na leśnej polanie Wenwu i Ying Li oczywiście walczą ze sobą. Jednakże starcie, co jak już wspominałem charakterystyczne dla filmów wuxia, przypomina raczej taniec, a Can You Feel the Love Tonight playing softly in the background.
Halo? Mulan? Potrzebujemy cię w MCU
Serio, trudno uciec od wrażenia, że bohaterowie są o krok od wykonania musicalowego numeru. A to tylko pierwsze ze skojarzeń jakie mnie naszły. Ze względu na zanurzenie opowieści w mitologii Wschodu, pierwsze porównania jakie przychodzą na myśl to bez wątpienia „Mulan”. Oj tak, echa opowieści o dziewczynie przebierającej się za mężczyznę, aby wstąpić do armii są tu bardzo głośne. Szczególnie w wątku poświęconym siostrze głównego bohatera.
Xu Xialing wydaje się wręcz reinkarnacją Hua Mulan. Tak jak ona funkcjonuje w zdominowanym przez mężczyzn świecie. Jako mała dziewczynka nie mogła ćwiczyć sztuk walk, więc podglądała chłopców i ich naśladowała, aby w końcu przerosnąć swoimi zdolnościami. W miarę rozwoju akcji mamy jasno podkreślany wątek emancypacyjny i próbę przełamania skostniałej wschodniej tradycji, w imię progresywnych zachodnich poglądów. Bo oczywiście, to już charakterystyczne dla Disneya, kulturowe mitologie są tu spłaszczone w celu trafienia w gusta nowoczesnej publiczności. To samo działo się przecież w „Rai i ostatnim smoku”.
MCU łapie świeży wiatr w żagle
Nie zrozumcie mnie źle. „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” nie jest filmem, który można by przedstawić w animowanej estetyce, zmienić walki na numery musicalowe i podsunąć familijnej publiczności. To kino akcji pełną gębą i dokładnie to, czego po „Czarnej Wdowie” potrzebowało MCU. Owszem, chciałbym bardziej mrocznego Marvela, więcej Grim 'n' Gritty i braci Russo wyzbywających się hamulców wymuszonych kategorią wiekową (na to jest szansa wraz z wprowadzeniem idei multiwersum). Mimo to takim Disneyem również nie pogardzę. Gorzej jeśli będzie to tendencja postępująca. Zamiast jednak uprawiać czarnowidztwo lepiej trzymać kciuki, aby Kevin Feige i jego ekipa wprowadzali nowe marki w takim samym stylu.