"Spencer" już w kinach. Z naszej recenzji dowiecie się, czy warto obejrzeć biografię księżnej Diany w reżyserii twórcy "Jackie".
OCENA
Pablo Larrain lubi silne i charyzmatyczne postacie kobiece. Ostatnio mogliśmy się o tym przekonać w napędzanej reggaetonowymi dźwiękami "Emie" i serialowej adaptacji powieści mistrza literackiej grozy Stephena Kinga - "Historii Lisey". "Spencer" bliżej jednak do "Jackie". Tu, jak w filmie z 2016 roku, chilijski reżyser spogląda swoim wrażliwym okiem na ikonę zachodniej kultury. Próbuje przeniknąć medialny wizerunek księżnej Diany i dostrzec w niej człowieka, żonę i przede wszystkim zatroskaną matkę.
Na samym początku widzimy protagonistkę zagubioną na brytyjskich bezdrożach. Zmierza właśnie do królewskiej posiadłości w Sandringham, ale po drodze minie jeszcze swój opuszczony, rodzinny dom i ze stracha na wróble ściągnie wyniszczoną kurtkę ojca. Larrain zamierza przedstawić bowiem kilka dni z życia księżnej Diany, cały czas skupiając się na jej tęsknocie za prozaiczną codziennością, kiedy to nie musiała mierzyć dobrej zabawy w funtach przybranych na wadze.
Spencer - recenzja biografii księżnej Diany
Larrain wpuszcza nas do świata, gdzie wszystko robione jest pod publiczkę i w zgodzie z tradycją. Rodzina królewska musi przestrzegać zasad. Chociaż w posiadłości jest chłodno, nie można podkręcić ogrzewania, a podjadanie między posiłkami jest surowo zabronione. Diana wypowiada się pogardliwie o tych zwyczajach i buntuje przeciwko nim. Anarchię do tej perfekcyjnie wykalkulowanej rzeczywistości wprowadza zakładając na uroczystość w kościele strój przeznaczony na inną okazję. Takie drobne z naszego punktu widzenia gesty urastają tu do rangi rebelii godnej punkowców śpiewających God Save the Queen.
Życie w rodzinie królewskiej, nie bez powodu nazywanej Firmą, drogo kosztuje bohaterkę. Zmaga się ona z wieloma problemami psychicznymi. Coraz bardziej zamyka się w sobie i pogrąża w depresji, a jej bulimia narasta. Szczęście znajduje jedynie w rzadkich chwilach, kiedy może w spokoju pobawić się z synami. Larrain tworzy portret swojej bohaterki, próbując pokazać nam niuanse jej psychiki. I zrządzeniem losu trafiła mu się idealna ku temu aktorka.
Spencer - Kristen Stewart w biografii księżnej Diany
Kristen Stewart jeszcze nigdy nie grała tak dobrze. Do tej pory na ekranie była przecież tylko znudzona. Potrafi co prawda czarować jedną miną, ale tutaj sięga po większą gamę aktorskich narzędzi. Każdy jej uśmiech jest pełen bólu, zatroskanie naszpikowane tęsknotą, a akceptacja własnego losu przyprawiona gniewem. Dzięki temu jej Diana jest postacią z krwi i kości. Nie wyczujemy na ekranie fałszu, nawet kiedy reżyser ucieka w nieporadne, ale ekstrawaganckie zabiegi.
W "Spencer" natrafimy na sceny mocne. Jedzenie pereł, które wleciały do zupy, czy balet w rodzinnym domu będą was prześladować jeszcze długo po seansie. Larrain rozsmakowuje się jednak kolejnych metaforach. Królowa Elżbieta mówi do Diany, że jest tylko walutą, a ta wielokrotnie powtarza później tę myśl, a jej życie zostaje porównane do losów Anny Boleyn. Nadmiar zabiegów stylistycznych przeszkadza w pełnym czerpaniu przyjemności z seansu. Reżyser pokazuje w nich swój artystyczny kunszt, ale paradoksalnie próbując nadać swojej opowieści głębi, niebotycznie ją spłyca.
Produkcja jest momentami niezamierzenie śmieszna. Zamiast dramatyzmu znajdujemy w niej komizm. Naszyjnik staje się tu narzędziem opresji, a wizyta w fast foodowej restauracji nieosiągalnym marzeniem. W efekcie "Spencer" okazuje się z ducha arthouse'owym filmem o kobiecie, którą nachodzi ochota na śmieciowe żarcie.