Najbardziej niepozorny z gwiezdnowojennych seriali okazał się prawdziwą perełką. Jest pięć rzeczy, które "Andor" robi dobrze, a pozostali twórcy aktorskich produkcji z uniwersum "Star Wars" powinni oglądać go w kółko i robić sobie z niego notatki.
Odległa galaktyka od czasu przejęcia praw do marki "Star Wars" przez Disneya zaliczyła sporo wpadek. Nowe książki i komiksy nie są w stanie zbliżyć się do poziomu Expanded Universe, a nowa filmowa trylogia skończyła się fatalnie. Nową nadzieją dla fanów stały się niespodziewanie aktorskie seriale. W dodatku ten, po którym obiecywałem sobie najmniej, czyli "Andor", zrobił na mnie największe wrażenie. Z pięciu powodów.
Czytaj też:
1. "Andor" pozbawiony jest rycerzy Jedi.
Z czym kojarzą się ludziom "Gwiezdne wojny"? Przede wszystkim z mieczami świetlnymi, Mocą i rycerzami Jedi. W przypadku "Andora" ich jednak nie uświadczymy - zamiast tego, podobnie jak film "Łotr 1", którego serial jest prequelem, pokazuje nam tych zwykłych ludzi. Produkcja o Cassianie idzie zresztą o krok dalej, a antagonistami nie są tutaj szturmowcy i ich szefowie, tylko zwykli żołnierze, korporacyjne trybiki w maszynie oraz szpiedzy.
2. Rebelia w odcieniach szarości i postaci z krwi i kości.
Już w filmie "Rogue One" pokazano nam inną stronę Rebelii. Okazuje się, że nie jest to radosne zgrupowanie bohaterów, tylko zbieranina najróżniejszych ludzi. Twarzą organizacji, która wystąpiła przeciwko Imperium, mogą być Leia Organa, Mon Mothma i Luke Skywalker, czyli ludzie prawi aż do przesady, ale to tylko fasada. "Andor" przypomina o tym, że za kulisami toczy się brudna gra i stawia w centrum bohaterów, którzy nie boją się pobrudzić sobie rąk.
3. Nowy serial "Star Wars" nie skończył się, zanim się na dobre zaczął.
"Obi-Wan Kenobi" miał swoje problemy, ale największym z nich było to, że skończył się, zanim się rozkręcił. "Andor" nie ma tego problemu, a do tego nie konkuruje bezpośrednio z Marvelem. Dostaliśmy aż trzy odcinki na start, które zawiązywały akcję, do tego doszły trzy kolejne i... jesteśmy dopiero w połowie. Serial, zamiast się po nich skończyć, będzie miał jeszcze trzeci, a być może nawet i czwarty akt (prawdopodobnie po przeskoku czasowym). Disney trafił w sweet spot jeśli chodzi o liczbę epizodów.
4. "Andor" daje czas, by związać się z pozostałymi bohaterami.
Akcja nie gna do przodu na rympał. Nie mamy ogromnych kosmicznych bitew, w których ważą się losy całej galaktyki z dwoma ogromnymi armiami po obu stronach. Zamiast tego w każdym z aktów "Andora" obserwujemy stosunkowo małe grupki ludzi, którym poświęcono na tyle dużo czasu, że jesteśmy w stanie się z nimi zżyć. Dzięki temu, gdy któraś postać zostaje zdegradowana, pojmana lub umiera, wzbudza to emocje, zamiast powodować wzruszenie ramion.
5. "Andor" zabiera nas tam, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy.
Daję słowo, że jeśli kolejny serial "Star Wars" zabierze nas na Tatooine, to wyjdę z siebie. Na szczęście w przypadku "Andora" nam to raczej nie grozi. Twórcy postawili na unikalne lokacje oraz jedną znaną, w postaci stolicy Imperium Galaktycznego, ale za to w czasach, w których jej jeszcze nie oglądaliśmy. Coruscant pod władzą Imperatora do tej pory jedynie nam migało gdzieś w tle, a teraz możemy się w nim zagłębić w ramach pobocznego wątku z Mon Mothmą.