Amerykańskie "The Office" to najlepszy serial komediowy ever, "Przyjaciele" mogą się schować
Trudno cokolwiek nowego napisać o amerykańskim "The Office", nie powtarzając tego, co mówią wszyscy. Jest lepszy niż pierwszy pocałunek, do którego lubisz powracać myślami, ale którego już nigdy nie powtórzysz.
O niesłabnącej popularności tego serialu świadczy to, że wciąż biją się o niego serwisy streamingowe. Do tej pory w Polsce był dostępny tylko na Amazon Prime, jednak za sprawą piątkowej premiery "The Office PL" już od soboty perypetie biura Dunder Mifflin można śledzić również na Netfliksie. Na Canal+, który jest producentem polskiej wersji, też znajdziemy od niedawna wszystkie 9 sezonów, a już 14 listopada serial trafi również na platformę Viaplay.
"The Office US", które emitowano w latach 2005-2013, przeżywa więc w naszym kraju drugą młodość, ale czy w ogóle kiedykolwiek się zestarzał? Nigdy! Może gdyby w tle było słychać śmiechy z puszki, w dzisiejszych czasach były nieoglądalny jak "Przyjaciele" czy "Teoria Wielkiego Podrywu" (próbowałem powrócić do obu i nie dało się). Amerykańskie "Biuro" nawet w 2021 roku wchodzi bez problemu i masz ochotę na jeszcze. That's what she said.
Dlaczego amerykańskie "The Office" to najlepszy serial komediowy?
1. Na nowo definiuje krindż
Tak, nie żenua, tylko krindż. Puryści językowymi będą się czepiać, ale angielskie słówko "cringe" lepiej odzwierciedla emocje towarzyszące temu serialowi. Krindż to uczucie zażenowania, ale ten "ofisowy krindż" dodatkowo jakimś cudem perwersyjnie ci się podoba - w większości przypadków. Zwłaszcza w pierwszych sezonach serialu pojawiało się wiele trudnych chwil, przez które było ci wstyd za bohaterów i współodczuwałeś ich tragedie. Do dziś mam traumę po odcinku gwiazdkowym (s02e10) z wręczaniem prezentów.
Limit miał wynosić 20 dolarów, ale Michael kupił nowego iPoda za kilka razy tyle, by pokazać jakim super jest szefem. Jak by tego było mało, zaczął wyśmiewać podarunki innych. W pewnym momencie zarządził "Yankee swap" polegający na tym, że każdy miał sobie sam wybierać co chce, więc każdy walczył o iPoda – również Pam, dla której Jim przygotował specjalny prezent z listem. Fajna tradycja zakończyła się katastrofą. Ciarki wstydu kojarzą się głównie z Michaelem, ale wszyscy bohaterowie mają je odhaczone. Nie da się odzobaczyć tego jak Toby łapie Pam za kolano lub Jim podnosi Pam odsłaniając jej brzuch. Jeżeli oglądaliście serial nawet raz, to na pewno pamiętacie te "momenty".
2. Wyciska z mockumentu wszystkie soki
Czasem zastanawiam się, czy gdyby serial był kręcony jak typowy sitcom, to zyskałby stale powiększającą się, gigantyczną fanbazę. Na bank nie i nie chodzi tylko o te dogrywane rechoty ze studia. Dokumentalna kamera dodaje tak +100 do jedwabistości. Nie jest tylko niemym obserwatorem, ale jakbym odrębną postacią, do której zwracają się inni bohaterowie w niezręcznych (czyt. krindżowych) sytuacjach. A przecież podstawową zasadą małego i dużego ekranu jest to, by nie patrzeć w kamerę, bo burzysz czwartą ścianę. Przez taki zabieg także jako widzowie czujemy się jak świadkowie obecni na miejscu zdarzeń i to w nas wlepiany jest wzrok pod hasłem "ratunku!".
Ekipa realizatorska prowokuje też zachowania bohaterów, którzy albo się przed nią popisują, albo uciekają i zamykają się w pokojach. Zapominają tylko, że cały czas mają włączony mikroport i wszystko słychać. Są też momenty, które przełamują nie tyle czwartą, co jakby piątą ścianę (podobne myki były też w "Chłopakach z baraków"). Jak ten, w którym dźwiękowiec ruszył pocieszać zapłakanej Pam i kazał ekipie przerwać zdjęcia. W innej scenie rzucił jej się z pomocą, gdy rzucił się nią agresywny typ. Romans z dźwiękowcem jest jednym z najmniej lubianych przez widzów, ale nie można mu odmówić nowatorskiego podejścia do mockumentu.
3. Ma wspaniałą obsadę, którą kochamy lub nienawidzimy lub obie rzeczy na raz
Kiedy ogłoszono, że powstaje amerykańska wersja brytyjskiego "The Office", w gazetach pojawiały się artykuły o tym, dlaczego to się nie uda, a dany aktor się nie nadaje. Tymczasem czy ktoś sobie wyobraża, by Michael miał być grany przez kogoś innego niż Steve'a Carella (choć na castingu był też Bob Odenkirk i raczej też dałby radę), a Dwight nie zostałby wykreowany przez Rainna Wilsona? Nie i nawet nie chcę o tym myśleć.
Każda decyzja obsadowa była perfekcyjna, a aktorzy wypadli nie tylko zabawnie, ale też naturalnie. Czasem trudno sobie wyobrazić, że nie są tacy naprawdę. Uważam, że wpływ na to miała wręcz rodzinna atmosfera na planie. Rzadko się zdarza, by twórcy byli tak blisko aktorów, tymczasem duża część bohaterów to scenarzyści, reżyserzy lub producenci. Czaicie, że taki Paul Lieberstein mógł dla siebie stworzyć postać macho, a wymyślił Toby'ego – najbardziej znienawidzonego pracownika biura? Coś pięknego.
4. Niektóre sceny to małe arcydzieła
Każdy odcinek "The Office" zaczyna się od tak zwanego "cold open" – krótkiej, zamkniętej historii przed intro powiązanej z dalszą fabułą lub zupełnie odrębnej. Niektóre z nich to pełnoprawne filmy krótkometrażowe, które można oglądać bez znajomości serialu. To właśnie w scenie na początku odcinka padło memiczne "NO, GOD, PLEASE, NO! NO! NOOO!" (s05e09), w biurze uprawiano parkour (s06e01), Kevin wywalił się z garem chili (s05e26), a Dwight zrobił ćwiczenia przeciwpożarowe, które prawie skończyły się tragedią (s05e14).
Zresztą ten ostatni, dwuczęściowy odcinek - "Stress Relief" to jeden z najlepszych w całym serialu, bo to z niego pochodzi też kultowa nauka pierwszej pomocy do piosenki Bee Gees, po której Dwight wykroił twarz manekinowi, założył na swoją i udawała Haniballa Lectera. Nawet samo pisanie o tym wywołuje we mnie te sympatyczne dreszcze krindżu. A takich doskonale napisanych i zagranych scen jest tutaj od groma.
5. To nie tylko sitcom, ale i doskonała komedia romantyczna
Amerykańskie "Biuro" jest remakem brytyjskiej wersji, która powstała aż 20 lat temu, ale nakręcono jej tylko dwa sezony. Dlaczego serial Ricky'ego Gervaisa z nim w roli głównej, który jest niekwestionowanym geniuszem współczesnej komedii, nie jest tak popularny jak jego następca? Jeden z powodów to cięższy humor, w którym dostrzegamy komizm, ale trudno się często z niego śmiać lub chociaż prychać pod nosem. Jest nieprzyjemnie krindżowy. Osoby, które najpierw oglądały przyjaźniejszą wersję US, nie są w stanie go przełknąć, bo wdziera się w ich strefę komfortu. Druga rzecz to praktycznie tylko jeden wątek romansowy – pomiędzy Timem i Dawn. A przecież lubimy się śmiać, ale lubimy też patrzeć na zakochańców nieporadnie próbujących skonsumować relację.
Relacja Pam i Jima to jedna z najlepiej napisanych historii miłosnych (tudzież shipów jak to mówi młodzież) w świecie seriali i nie tylko. Pełna wzlotów i upadków, wzruszeń, frustracji, kłótni, troski, rozczarowań, zachwytów – jak w życiu. Jest też naszpikowana pięknymi i niesztampowymi scenami jak chociażby te oświadczyny na stacji benzynowej. Zresztą wątek miłosny Michaela i Holly jest równie rozczulający, podobnie jak nawet ta dziwaczna relacja Dwighta i Angeli. Przy "The Office US" można boki zrywać, ale nieraz rozerwie też nasze serce, by potem je złożyć do kupy.
6. Kipi od smaczków i cudownych zagrań scenariuszowych
"The Office US" warto obejrzeć przynajmniej dwa razy. Za pierwszym i tak nie wychwycimy wszystkich easter eggów (wiecie, że jakby Pam wyszła za Roya, to nazywałaby się Pamela Anderson?). Nie będę ich wypisywał wszystkich, bo w każdym odcinku jest ich masa – dlatego gorąco zachęcam do podcastu "Office Ladies", w którym Jenna Fischer Angela Kinsey (czyli serialowa Pam i Angela) rozkładają na czynniki pierwsze każdy epizod i serwują ciekawostki z planu i samego serialu.
W pierwszym punkcie celowo wspomniałem o odcinku, w którym Jim przygotował spersonalizowany prezent dla Pam – imbryk z różnymi pierdółkami. Kiedy zaczęła go rozpakowywać, rozmyślił się i ukradkiem schował schowany w nim list. Motyw powrócił dopiero w 9. sezonie (!) - Jim zlecił skręcenie filmiku, który pokazywał ich związek i właśnie moment ukrycia koperty. Zachował ją, a że został przyłapany wręczył ją Pam, która przeczytała go ze łzami w oczach, ale nadal jako widzowie nie wiedzieliśmy co w nim jest.
Dopiero w podcaście Jenna Fisher wyjawiła, że wcześniej nie wiedziała co tam jest, bo twórca serialu Greg Daniels poprosił w tajemnicy Johna Krasinskiego o napisanie dla niej osobistych podziękowań za to, jaką była przyjaciółką na planie i poza nim. Reakcja aktorki uchwycona na kamerze była więc autentyczna. Właśnie takie drobiazgi są siłą tego serialu, a "The Office US" składa się głównie z nich.