Roman Polański wielkim, aczkolwiek wyklętym reżyserem jest. Dlatego po premierze jego najnowszego filmu na festiwalu w Wenecji, krytycy nie bardzo wiedzieli, jak do niego podejść. Postanowili więc "The Palace" zignorować, albo totalnie zmasakrować (0 proc. pozytywnych recenzji na Rotten Tomatoes). Zachowanie zrozumiałe, jednak niekoniecznie słuszne.
OCENA
Poprzedni film Romana Polańskiego zdobył w Wenecji trzy nagrody. "Oficer i szpieg" to było jednak dzieło zupełnie innego człowieka - rozżalonego równie mocno co zmęczonego. "The Palace" wyszło natomiast spod ręki osoby wściekłej i agresywnej. To prowokacja i środkowy palec wyciągnięty w stronę całego świata. Reżyser wprost mówi w nim: odwalcie się ode mnie, walcie się wszyscy, walić was.
Czytanie "The Palace" w kluczu autobiograficznym Polańskiego ma o tyle sensu, że jego akcja rozgrywa się w szwajcarskich Alpach, a dokładniej w Gstaad, gdzie reżyser był swego czasu w areszcie domowym. Nie ma o tym miejscu nic dobrego do powiedzenia, a jeszcze gorsze rzeczy mówi o ludziach, którzy do niego przybywają - celebrytach, przebrzmiałych gwiazdorach, bogaczach i przestępcach. To bowiem film aspirujący do tej samej klasy co "W trójkącie" czy "Biały Lotos". Eat the rich pełną gębą.
Więcej o Romanie Polańskim poczytasz na Spider's Web:
The Palace - recenzja nowego filmu Romana Polańskiego
Nie bez znaczenia jest też czas akcji. Do tytułowego hotelu bogacze zjeżdżają z różnych zakątków globu na sylwestra 1999 roku, przez co reżyser zdaje się mówić nam, że to wraz z nadejściem nowego millenium cały świat oszalał i pogrążył się w chaosie. Polański chętnie nawiązuje tu do wydarzeń, które cieniem kładą się na naszej współczesnej rzeczywistości. W końcu w telewizji obok Mambo No. 5 leci orędzie Borysa Jelcyna, oddającego władzę w Rosji Putinowi, co wywołuje niekłamaną radość wśród tamtejszych gangsterów. Do tego Bill Crush w swojej pomarańczowej opaleniźnie i blond peruce do złudzenia przypomina Donalda Trumpa i właśnie szykuje przekręt na szeroką skalę. Podczas, gdy oni spoglądają w przyszłość z nadzieją, inni bohaterowie obawiają się końca świata. I tylko obsługa The Palace wykazuje się jakimiś pokładami zdrowego rozsądku.
Polański robi tu to, co zawsze wychodziło mu najlepiej - zamyka nas ze swoimi bohaterami w ograniczonej przestrzeni i studiuje ich charaktery. W przeciwieństwie do "Noża w wodzie", "Rzezi", "Wenus w futrze" i paru innych filmów, nie spodziewajcie się jednak pogłębionych portretów psychologicznych. To są co najwyżej klisze, dobrze ograne już przez kino stereotypy. Przy takim natłoku postaci i wątków trudno się temu dziwić. W rękach mniej sprawnego twórcy fabuła zmieniłaby się w nieznośny bałagan, ale w tym wypadku dostajemy prawdziwy wręcz popis artystycznej inscenizacji. Choć wielu widzom trudno będzie tę maestrię docenić.
Co prawda w dorobku Polańskiego "The Palace" jest filmem nietuzinkowym, ale wcale nie staje się aberracją. Jeszcze przed premierą porównywany był do "Nieustraszonych pogromców wampirów". Bliżej mu jednak do - zdaniem autora mocno niedocenionego - "Co?". Tym razem reżyser nie studiuje jednak ludzkiej seksualności, a głupotę i ignorancję. Rozsmakowuje się przy tym w pokazywaniu widzom ludzkich i zwierzęcych wydzielin. Psia kupa na prześcieradle staje się przyczynkiem do dyskusji o głodzie na świecie, a przypadkowy akt nekrofili urasta do rangi symbolu ludzkiej chciwości. Słowem: nic co ludzkie nie jest Polańskiemu obce.
Trudno tę satyrę na klasizm uznać za chęć rehabilitacji w oczach lewicowej elity. Chociaż z oczywistych względów musiał zadowolić się obsadą złożoną w dużej mierze z przebrzmiałych gwiazd (Mickey Rourke, Fanny Ardant) to już zatrudnienie Cleese'a, który ostatnio zasłynął jako sprzymierzeniec J.K. Rowling, daje jasny sygnał, gdzie Polański ma całą polityczną poprawność. On tu prowokuje, rzuca widzom wyzwanie, aby przebili się przez powierzchnię filmu. W tym festiwalu złego smaku nie wszystkie żarty są udane, a do śmiechu z innych trudno widzom będzie przyznać się samym przed sobą. Bo szczytem wysublimowanego humoru okazuje się tu chihuahua trzymający w pyszczku wibrator.
The Palace to film bardzo cielesny.
Na ekranie rządzi slapstick. Twarze starszych pań z obsesją na punkcie botoksu niemal rozpadają się na naszych oczach, a były gwiazdor porno chodzi z rozwalonym nosem. Wszyscy aktorzy uciekają tu w groteskę - przerysowane gesty i mimikę. John Cleese ma nawet okazję wykazać się w roli, która z powodzeniem znalazłaby dla siebie miejsce w jednym z dawnych skeczy Monty Pythona. Ten film definiuje bowiem przesada, aby wszystko, co ma nam do powiedzenia, było na wierzchu. Doszukiwanie się w nim ukrytych znaczeń, szybko może nas więc przenieść w rejony nadinterpretacji.
W "The Palace" Polański razem zresztą ze współscenarzystą Jerzym Skolimowskim przyznają otwarcie, że nie rozumieją współczesnej rzeczywistości. Dlatego z autoironiczną nostalgią robią tu rachunek sumienia, w imionach postaci czy dialogach ukrywając subtelne nawiązania do swojej dotychczasowej twórczości. Przypominają sobie dawną chwałę, bo gubią się w obecnych czasach i mają już dość ukrywania tego faktu. Z tego właśnie względu w obsranym, obszczanym i obrzyganym świecie przedstawionym wspólnie poszukują jakiegoś sensu, ale zamiast niego znajdują... ech i tak nie uwierzycie w absurdalną puentę tego filmu.
"The Palace" już w kinach"