REKLAMA

Nie odbierajcie fanom Tolkiena prawa do krytyki "Pierścieni Władzy". Nie chodzi tu o rasizm

Burza związana z serialem "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" trwa w zasadzie od pierwszych opublikowanych zdjęć promocyjnych. Dziś, kiedy możemy już oglądać pierwsze epizody produkcji, możemy powiedzieć znacznie więcej, a odbiorcy... są dalej podzieleni. Problem jest jednak znacznie głębszy, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka.

władca pierścieni serial fandom opinie
REKLAMA

Od początku września w internecie trwa burzliwa dyskusja o serialu "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy". Niektórzy go nie cierpią, inni bronią własną piersią. Do tego drugiego grona należy Neil Gaiman, który (całkiem słusznie) krytykuje część fandomu za rasizm. Problem w tym, że próbuje to zrobić pod płaszczykiem dużej zgodności serialu z książkami J.R.R. Tolkiena. A to teza, która nie broni się w starciu z rzeczywistością.

REKLAMA

Amazon wydał 250 mln dolarów na same prawa do książek J.R.R. Tolkiena. To olbrzymie pieniądze i dlatego oglądanie serialu "Władca Pierścieni: Pierścieni Władzy" jest tak dziwnym doświadczeniem. Bo w zasadzie już od pierwszych minut można odnieść wrażenie, że twórcy serialu wstydzą się korzystać z jakichkolwiek elementu jego twórczości. Prawie wszystko jest tu nowe, prawie nic nie pokrywa się z wizją Tolkiena. Wbrew temu, co próbuje przedstawić Neil Gaiman.

Od początku nie miałem wątpliwości, że "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" spotka się z dużym oporem fanów. Nie dlatego, że to absolutnie fatalny serial. Po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków mogę potwierdzić środową recenzję kolegi z redakcji. Produkcja prezentuje się całkiem dobrze (choć trochę sterylnie) od strony wizualnej i ma na siebie pewien pomysł. Drugi epizod jest też zauważalnie lepszy od pierwszego, więc można mieć nadzieję na progres.

Mimo to, sprzeciw fandomu jest olbrzymi i w mojej opinii całkiem zrozumiały. Powiedzieć, że showrunnerzy J.D. Payne i Patrick McKay za główny cel postawili sobie skondensowanie świata J.R.R. Tolkiena do najmniejszej, najbardziej zjadliwej pigułki, to trochę tak jak podsumować II wojnę światową słowami: "Globalny konflikt, których pochłonął olbrzymią liczbę niewinnych istnień". Oba zdania są prawdziwe, ale żadne nie oddaje skali opisywanego wydarzenia.

"Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" to serial, który robi wszystko, by wyjść poza tolkienowską bańkę i ograniczyć do minimum liczbę nawiązań do szerokiej historii znanej z takich książek jak "Silmarillion", "Władca Pierścieni" czy "Niedokończone opowieści". Tak jakby wstydził się całej tej epickości i mityczności fantasy spod znaku J.R.R. Tolkiena.

Serialowy Władca Pierścieni nie chce być tylko dla nerdów.

Podjęta przez showrunnerów strategia do pewnego stopnia jest zrozumiała i to z dwóch powodów. Po pierwsze, z racji na konieczność ograniczenia się do fragmentów obecnych we "Władcy Pierścieni" i jego dodatkach (Amazon nie kupił praw do "Silmarillionu" i "Niedokończonych opowieści"). Pewnych wątków scenarzyści po prostu nie mogli wpisać do skryptu lub nie miało to najzwyczajniej w świecie sensu. Druga kwestia dotyczy z kolei oczywistych i niepodważalnych różnic między tekstem pisanym a filmem czy serialem. Medium audiowizualne nie jest w stanie przyjąć takiej samej dawki szczegółów co książka, widzowie by po prostu tego nie wytrzymali.

Uwaga! Od tego miejsca znajdziecie spoilery z pierwszych odcinków serialu "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy".

Problem w tym, że Amazon nie wykorzystał nawet tych informacji, które są obecne w zakupionych przez nich książkach. Staje się to oczywiste już w pierwszych minutach produkcji. "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" rozpoczyna się od ekstremalnie skrótowego prologu poświęconego Pierwszej Erze Śródziemia. Jego narratorką jest (zgodnie z filmową tradycją Galadriela), ale serialowa wersja nie dorasta do poziomu wstępu z "Drużyny Pierścienia".

Zniszczenie Dwóch Drzew, ucieczka Morgotha z Amanu, kradzież Silmarilów, zemsta zaprzysiężona przez Feanora i jego synów, późniejsza wojna z Nieprzyjacielem i ostateczne zwycięstwo z pomocą Valarów - wszystko zostaje przedstawione w serialu w sposób obdarty z jakichkolwiek szczegółów. Jeśli myślicie, że ja przeskoczyłem tutaj jakichś kilkanaście etapów Pierwszej Ery, to zapewniam was - produkcja Amazona spłyca całość jakoś tak z trzy razy bardziej. O Silmarilach i Feanorze wspomina się notabene dopiero w drugim odcinku, kompletnie odrywając go od przyczyn powrotu elfów do Śródziemia.

Centralną postacią całej historii jest Galadriela, ale Amazon uczynił z niej kompletnie jednowymiarową bohaterkę.

W myśl narracyjnej zasady, że konflikt tworzy opowieść, twórcy "Pierścieni Władzy" postawili elfkę w opozycji do wszystkich przedstawicieli jej rasy. Efekt końcowy w pierwszych dwóch odcinkach jest więc taki, że mamy do czynienia z nieznośnie zadufaną w sobie Galadrielą i jej ślepymi na zagrożenie krajanami. Z Elronda jest żaden mędrzec, z Celebrimbora żaden wielki kowal (bohater nie był nawet sam wpaść na pomysł współpracy z krasnoludami z Khazad-dum), a z Gil-galada żaden przywódca. Rozumiem, że showrunnerowie serialu chcieli zdjąć te pomnikowe postacie Tolkiena z piedestału, ale przez pozbawienie ich wzniosłych cech zostali często z niczym.

Bohaterowie serialu "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" pozostają wciąż bardzo archetypiczne i skupione na pojedynczym cechu. W większości przypadków brak im głębi i więcej niż jednej emocji. Ze wszystkich interakcji w pierwszych dwóch odcinkach tylko dwie wypadają naturalnie i da się zauważyć w nich chemię: na plus można ocenić relację Nori z jej rodziną i przyjaciółmi, a także spotkanie Elronda z Durinem IV i Disą.

Nie muszę chyba dodawać, że nawet te pozytywne elementy mają wspólnego z tekstami Tolkiena tyle, co zeszłoroczny śnieg z ubiegłym latem. Oczywiście nie trzeba tego oceniać w sposób jednoznacznie krytyczny. Gdyby zapytać tolkienowskiego purysty, czy hobbici w ogóle powinni pojawić się w serialu rozgrywającym się w Drugiej Erze, to zapewne odpowiedziałby negatywnie. Co nie zmienia faktu, że akurat sceny z Harfootami wypadają w obu odcinkach najlepiej ze wszystkich.

 class="wp-image-2018071"
Pierścienie Władzy - serial Amazon

Czy J.R.R. Tolkien przewraca się teraz w grobie? Chyba nie, ale Christopher Tolkien na pewno.

Ja przynajmniej na jego miejscu byłbym wściekły. Lata zbierania i porządkowania notatek ojca, a potem składania ich w logiczną, książkową całość, i po co? Tylko po to, żeby Amazon teraz mógł cały ten trud przełożyć na zdanie: "Coś tam, coś tam Morgoth, coś tam, coś tam brat Galadrieli, coś tam, coś tam Sauron"? Zdziwiłbym się, gdyby fani Tolkiena nie potraktowali to jako potwarzy wymierzonej w wielkiego pisarza i jego niezwykle skrupulatnego syna.

REKLAMA

Zważywszy na to, jak wielkim przeciwnikiem trylogii Petera Jacksona był Christopher Tolkien, jego reakcja w stosunku do serialu Amazona po prostu musiałaby być niezwykle ostra. Inny scenariusz nie jest możliwy. Uważam jednak, że tak wcale nie musiało być. Nie rozumiem, co powodowało twórcami "Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy". Nawet na bazie samej powieści i zamieszczonych w "Powrocie króla" dodatków dało się stworzyć coś zdecydowanie bogatszego w szczegóły i wierniejszego oryginalnym tekstom. Po co było wydawać 250 mln na same prawa do "Hobbita" i "Władcy Pierścieni", jeśli nawet nie chciało się z nich w zasadzie korzystać? Trudno mi to zaakceptować i myślę, że z innymi fanami Tolkiena będzie podobnie.

*Tekst pierwotnie ukazał się 2 września.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA