Najnowszy film o superbohaterach ze stajni DC Comics, w którym w roli głównej wystąpił Dwayne Johnson A.K.A. The Rock, jest pełen sprzeczności. "Black Adam" do samego końca nie może się zdecydować, czy chce pozostać familijną komedią dla całej rodziny, czy też woli pójść w ślady "The Boys", by brutalnie rozliczyć się z amerykańskimi herosami oraz ich podejściem do innych nacji. Co wcale nie oznacza, że bawiłem się na nim źle.
OCENA
Dwayne Johnson należy wraz z Henry'ym Cavillem i Giancarlo Esposito do grupy aktorów, których nie da się nie lubić. Umięśniony kolos gra zazwyczaj bohaterów, którzy są tacy "do rany przyłóż". Wydaje się też niezwykle sympatyczny w ramach udzielanych wywiadów i biją od niego serdeczność i ciepło. Ni w ząb nie pasuje on do stereotypowego wyobrażenia o kulturyście-macho ani do... komiksowego "Black Adama".
Czytaj też:
Nie zrozumcie mnie przy tym źle: czuć, że The Rock w pracę nad swoim nowym filmem włożył masę serca i to ciekawa interpretacja tej postaci. Mimo to po seansie nowego filmu DC nie jestem przekonany, czy taki casting w "Black Adamie" był dobrym pomysłem. Z drugiej strony chyba nie dało się wybrać lepiej! Brzmi jak paradoks? Nic dziwnego, bo DC się tutaj strasznie miota.
"Black Adam" nie wie, jakim filmem chce być
Głównym bohaterem produkcji Warner Bros. jest niejaki Teth-Adam z fikcyjnego państwa Kahndaq. W starożytności został obdarzony przez Radę Czarodziejów mistyczną mocą (jak Billy z "Shazama"), dzięki której mógł pokonać złowrogiego władcę. Ten wcześniej wykuł koronę z Adamentium VibraniumKryptonitu Eternium, czyli minerału o magicznych właściwościach i niemal zniszczył świat.
"Black Adam" jest przy tym takim typowym familijnym kinem przygodowym. Starożytny bohater budzi się po pięciu mileniach hibernacji, po czym poznaje młodą wdowę i jej syna. To właśnie oni pokazują mu, jak wygląda dzisiejszy świat, a młody chłopak, zafascynowany superbohaterami pokroju Supermana i Batmana, radośnie wyjaśnia Wojownikowi, że musi mieć np. swoje powiedzonko.
Problem w tym, że ten familijny "Black Adam" jest skąpany w morzu trupów.
Z jednej strony mamy masę dowcipów i powtarzających się gagów, a z drugiej Black Adam jest niezwykle brutalny. Nic dziwnego, że w pierwotnej wersji film miał kategorię R; ba, aż dziwne, że finalnie dostał rating PG-13! Protagonista pochodzi z czasów, w których ludzkość nieco inaczej podchodziła do kwestii przemocy, dlatego wszystkie problemy stara się rozwiązać siłą.
Siły z kolei Black Adamowi nie brakuje, a kule nie robią na nim wrażenia. Mimo to, nie rusza od razu do walki o wolność swojej ojczyzny. Czuje się zagubiony we współczesnym świecie i nieco przypadkiem zaczyna walkę z generycznym do bólu najeźdźcą. W dodatku zanim zdążył odsapnąć, na scenie pojawili się superbohaterowie z USA, czyli członkowie Justice League Society of America.
Szybko wywiązuje się walka pomiędzy Black Adamem oraz Hawkmanem i spółką.
Z jakiegoś dziwnego powodu w filmie nie pojawili się ani Superman z Batmanem, ani Legion Samobójców, a film nawet nie stara się wyjaśnić nieobecności tych dwóch grup. Amanda Waller zamiast swojego standardowego Task Force X wysyła do Kahndaq zespół składający się z Cartera "Hawkmana" Halla, Doctora Fate'a oraz dwóch nieopierzonych młodzików, by zneutralizowali nowe "zagrożenie".
Stowarzyszenie Sprawiedliwości wpada, bez żadnego zaproszenia, do okupowanego przez ostatnie trzy dekady kraju tylko po to, by schwytać narodowego bohatera. Z perspektywy mieszkańców Teth-Adam nie jest zaś potworem, tylko wyzwolicielem, który zaczął walczyć z okupantem - przypadkiem, bo przypadkiem, ale skutecznie - i przywrócił im nadzieję. Trochę to wybija z rytmu herosów. No i widzów.
Niestety charaktery i motywacje bohaterów zmieniają się jak w kalejdoskopie, a "Black Adam" jest szalenie niespójny.
Film próbuje nam wyjaśnić, że amerykański punkt widzenia nie zawsze jest tym właściwym, a to świetny pomysł, by superherosów przedstawić jako ignorantów, którzy nie rozumieją kontekstu. Dla nich wizyta w Kahndaq to jedynie kolejna misja, podczas której można sobie pożartować, a po zrównaniu podczas walki w słusznym celu połowy dzielnicy wrócić jak gdyby nigdy nic do domu.
Problem w tym, że podjęta przez DC próba krytyki współczesnych superbohaterów spala na panewce. Adrianna, czyli kobieta, która chciała ukryć wspomnianą wcześniej koronę z Eternium i uwolniła Teth-Adama, w jednej scenie krytykuje jego metody, bo np. nie chce, by "uczył jej syna przemocy", by w kolejnej o tym zapomnieć i stanąć za nim murem. Mamy tutaj prawdziwy narracyjny chaos.
Przesłanie filmu umyka, bo przysłania go niskich lotów humor.
Mam wrażenie, że z jednej strony Warner Bros. miało ambicję podjąć trudny temat i zabrać głos w dyskusji o tym, czy używanie przemocy i zabijanie może być uzasadnione, ale potem sobie przypomniano, że targetem są widzowie "Shazama". Finalnie wyszedł z tego taki groteskowy potworek Frankensteina. Konflikty między postaciami bywają wymuszone, a większość zwrotów akcji widać z kilometra.
Do tego przez to, że mamy tutaj same (z punktu widzenia DC Extended Universe) nowe twarze, utrudnia widzom zaangażowanie się. Antagonista też jest do bólu płytki i sztampowy. Mimo to nie potrafię powiedzieć, że na "Black Adamie" bawiłem się źle i stoi on oczko wyżej niż "Venom" czy "Wonder Woman 1984". W większości to jednak zasługa nadludzkiej mocy charyzmy głównego bohatera nowej produkcji DC.
Tak jak jednak uwielbiam oglądać The Rocka na ekranie, tak nie mogę pozbyć się myśli, że gdyby tylko w tej roli został osadzony inny aktor, a film utrzymałby kategorię R i został skierowany do dorosłego widza, to mógłby być dziełem wybitnym. Zamiast tego Dwayne Johnson chciał mieć i zjeść ciastko, co skończyło się wywrotką prosto na tyłek. No niby zabawne, ale oczekiwałem czegoś więcej.
PS. A jeśli chodzi o scenę po napisach, to przecieki się potwierdziły i rzeczywiście pojawia się w niej Superman grany przez Henry'ego Cavilla. Najpewniej zobaczymy w przyszłości konfrontację obu panów, na co bardzo liczy sam The Rock. Problem w tym, że... to się nie klei z zakończeniem, w którym Black Adam zrozumiał swoje błędy. To podobny problem, jak w "Morbiusie"...