"Gray Man" to kosztowna porażka. Netflix pożałuje kasy wyrzuconej na film braci Russo
Nowy film braci Russo jest tak słaby, że można go uznać niemal za defraudacje pieniędzy Netfliksa. Twórcy "Avengers: Koniec gry" wzięli od platformy 200 grubych baniek, a "Gray Man" okazał się nudnym akcyjniakiem. Reżyserzy nie wyszli z trybu MCU, przez co ich film nie ma ładu ani składu. Co z tego, że każda scena wypełniona jest akcją, skoro to mordobicie szybko przestaje kogokolwiek obchodzić?
OCENA
Dołącz do Amazon Prime z tego linku, skorzystaj z promocji (30 dni za darmo) i kupuj taniej podczas pierwszego Amazon Prime Day w Polsce.
„Gray Man” to prawdziwy blockbuster na sterydach. Wygląda niczym mieszanka „Szybkich i wściekłych” z Marvel Cinematic Universe, ale to wcale nie jest komplement. Bracia Russo nie dają nam ani chwili wytchnienia, bo puentą każdej sceny jest mordobicie, strzelanina, albo wybuch. Tempo jest zabójcze, ale żadnego sensu nie oczekujcie. Mamy bowiem do czynienia z bezmyślną nawalanką. Z grubsza rzecz ujmując, film należałoby streścić słowami: jeden agent dobry, drugi agent zły, wszyscy pif paf, żeby wszystko bum. Jeśli ludzie z platformy Netflix usłyszeli bardziej ambitną zapowiedź, to zostali wpuszczeni w maliny.
Serio, tu nic więcej nie ma. Protagonistą "Gray Mana" jest Szóstka (nie poznajemy jego prawdziwego imienia), który wiele lat temu został zwerbowany do tajnej grupy agentów CIA zwanej Sierrą. W trakcie jednej z misji odkrywa, że jego pracodawca prowadzi brudne interesy. Główny bohater zamierza je obnażyć, ale w pościg za nim rusza niezrównoważony Lloyd Hansen. Zgodnie z zasadami kina szpiegowskiego, walczą ze sobą w różnych zakątkach naszego globu - od Hong Kongu po Wiedeń. W międzyczasie rozwalają też połowę Pragi. Na coś w końcu trzeba było wydać te 200 mln Netfliksa.
Gray Man - recenzja najdroższego filmu platformy Netflix:
„Gray Man” oficjalnie jest najdroższą (jak do tej pory) produkcją giganta VOD. Bracia Russo chcieli więc zrobić film z pompą. W efekcie opowiadają historię prostą jak budowa cepa, korzystając z doświadczeń zdobytych u Marvela, jakby stali za kamerą kolejnego w swoim dorobku najbardziej ambitnego crossoveru w historii. Jakimś cudem nikt im nie powiedział, że to nie są nowi „Avengersi” z miliardem podprowadzających do nich filmów. To samodzielna produkcja. Została oparta na podstawie książki i może rozpoczynać nową serię, ale musi funkcjonować jako oddzielny byt. Niestety, reżyserzy nie biorą tego pod uwagę i idą dokładnie tą samą ścieżką, co w „Avengers: Koniec gry”.
Bracia Russo szatkują narrację, bardziej niż ustawa przewiduje. Zamiast budować świat przedstawiony od podstaw, pogrążają się w chaosie, skacząc po wątkach i taplając w retrospekcjach. Po co? Dlaczego? Pojęcia nie mam. Reżyserzy motają się w swojej historii, jakby w sztuczny sposób chcieli nadać „Gray Manowi” głębi. Żadne sztuczki, nie zakryją jednak ich nieudolności w prowadzeniu opowieści, bo wrzucają nas do rozpędzonego rollercoastera atrakcji, ignorując wszelkie środki bezpieczeństwa.
„Gray Man” charakteryzuje się więc nieznośnym przesytem. Akcja, akcja i jeszcze raz akcja – tylko tego należy spodziewać się po tym filmie. To, co działało w "Tyler Rake: Ocalenie", nabiera tu groteskowego wymiaru. Wszystko zostało sprowadzone do pozbawionej emocji przesady. Walka w powietrzu o spadochron? Meh. Pościg po ulicach europejskiej stolicy? Ech. Mordobicie na sali chirurgicznej? Aha. Gdyby to choćby miało urok „Johna Wicka” albo „Nikogo”, to byłoby jakoś do przyjęcia. Nie jest jednak na tyle szalone, abyśmy patrzyli na kolejne sceny z rozdziawioną szczęką. Reżyserzy działają bowiem w stylu Michaela Baya, czyli męczą, nudzą i przyprawiają o ból głowy.
Gray Man - Ryan Gosling i Chris Evans w najdroższym filmie platformy Netflix
Już pal licho, że choreografia walk jest boleśnie przeciętna. Dodatkowo bowiem praca kamery i montaż nie zawsze współpracują ze sobą w taki sposób, abyśmy wiedzieli, kto akurat bije kogo i kto kim rzuca o ścianę. Dlatego właśnie najlepiej wypada jedna z ostatnich scen, w której akcja jest tylko sugerowana. Słychać odgłosy łamania kończyn za zamkniętymi drzwiami, ale, co ważniejsze, razem z jedną z bohaterek, możemy wtedy spokojnie wsłuchać się w Silver Bird Marka Lindsaya. Tak, to jeden z niewielu momentów, kiedy w „Gray Manie” widać przejaw jakiejkolwiek reżyserii, pomysłu, oryginalności. Bo bracia Russo nawet swoim gwiazdom nie pozwalają w pełni zabłyszczeć.
Ryan Gosling w roli Szóstki ma tu jeszcze co zagrać. Okazjonalnie staje się MacGyverem, aby wydostać się z pułapki lub opiekunką do dzieci, gdy ma chronić bratanicy przyjaciela. Fakt, że nawet wtedy prezentuje kamienną twarz, nie jest w tym wypadku zarzutem. W końcu wciela się on tu w przerysowanego Ethana Hunta z „Mission: Impossible”, który wytatuował sobie na ramieniu imię Syzyfa po grecku, bo jego tytaniczna praca włożona w ratowanie świata nigdy się nie kończy. Zawsze kiedy aktor zaczyna przejawiać jakieś emocje, nadchodzi jednak cięcie. W końcu trzeba zmienić lokację, przeskoczyć do innego wątku i utrzymać narzucone tempo.
Chris Evans jako Hansen jest totalnym przeciwieństwem protagonisty. Musiał on jednak z piasku bicz ukręcić. Wyszło, jak wyszło. Widzimy, co prawda jak grany przez niego bohater wyrywa ludziom paznokcie, ale jego największym grzechem i tak pozostaje ukradziony gwiazdom porno z lat 70. wąs. Evans bawi się swoją kreacją i wprowadza do "Gray Mana" całkiem sporo humoru. Widać, że miał ambicję, by uczynić z Hansena kogoś więcej niż ubogiego krewnego Jokera. Jego starania poszły jednak na marne, bo w pamięci po jego występie pozostanie tylko rysująca się na twarzy aktora karykaturalna złość. Jeśli zgodnie ze słowami Alfreda Hitchocka film jest tak dobry jak jego czarny charakter, to macie najlepszy dowód na to, że „Gray Man” jest... cóż, kosztowną porażką.
Premiera "Gray Mana" w piątek, 22 lipca na platformie Netflix.
Disney+ zadebiutował w Polsce. Tutaj kupisz go najtaniej.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.