#B69AFF
REKLAMA

Jedna bitwa po drugiej to Ameryka w pigułce. Wyjaśniam kluczowe zagadki

„Jedna bitwa po drugiej”, najnowsze dzieło wybitnego filmowca Paula Thomasa Andersona, pełne jest odniesień do współczesnych amerykańskich bolączek, konfliktów, szerzej: problemów. Chętniej niż innych twórców, obraz cytuje naszą rzeczywistość („naszą”, bo przecież Stany Zjednoczone wywierają istotny wpływ na resztę świata): postawy, nastroje, aspiracje i wojenki. I choć ton produkcji wydaje się lekki, dotykana przez nią tematyka ma definitywnie ciężki kaliber. 

jedna bitwa po drugiej
REKLAMA

„Jedna bitwa po drugiej” to, jak głoszą powierzchowne etykietki w serwisach filmowych, thriller akcji, choć moim zdaniem przede wszystkim tragikomedia - nadgatunek, który umożliwia zestawienie poważniejszej tematyki z, dajmy na to, bardziej komiczną formą; przełamanie patosu absurdem. Tego typu kontrast - jeśli umiejętnie zbudowany - zawsze potęguje odbiór, zmusza do zadawania pytań, podbija ładunek emocjonalny. Ba, często nawet lepiej oddaje rzeczywistość niż „czysta” tragedia, wyprana z naturalnej ironii, bardziej zdystansowanego spojrzenia, nieprzewidywalności losu, szerszego spektrum emocji. Pokazuje, że życie nie mieści się w prostych kategoriach, bo rozpacz nieraz przeplata się z absurdem. Dalej: poczucie humoru wobec cierpienia, śmierci czy bezradności pozwala oswajać tematy trudne, które w czystej tragedii mogłyby okazać się nazbyt przytłaczające i zawężać perspektywę. Z drugiej strony: bywa, że potęguje wrażenie smutku, przewrotności życia. Albo przypomina, że dane zdarzenie to w istocie drobiazg, coś, co po prostu się wydarzyło, a rzeczywistość jest wobec tego obojętna, płynie sobie dalej bez względu na wszystko.

„Jedna bitwa” również lubi poczucie niedorzeczności, czerpiąc bezpośrednio z absurdów życia pod sztandarem gwiazd i pasków. Absurdów, które czasem bywają zabawne, ale czasem trudno się z nich śmiać - bo przy okazji przerażają. Pochylmy się nad nimi.

REKLAMA

Jedna bitwa po drugiej - o czym tak naprawdę jest film Andersona? Ameryka w pigułce

Zgadzam się, że „Bitwa” to jeden z przystępniejszych obrazów twórcy. W pewnym sensie PTA wszedł do mainstreamu, ale na własnych warunkach. Bo to wciąż nie jest ani proste, ani oczywiste kino. Portret byłego rewolucjonisty, który po latach zostaje wciągnięty w dawne życie przez faszyzującego rywala, rozciąga się na całe dekady i gatunki filmowe. W tle: zarówno strzelaniny, eksplozje i pościgi, jak i brawurowa farsa, karykatura, całe warstwy aluzji i komentarzy, typowe dla Andersona dziwactwa. Szalone zmiany tonacji, dysonansowa ścieżka muzyczna, nieoczywisty gag, zaskakująca brutalność, komiksowo przejaskrawione postacie, Ameryka piękna, Ameryka zepsuta, Ameryka, o którą warto walczyć.

Bob Ferguson (Leo DiCaprio) to ekspert od materiałów wybuchowych, który zostaje kochankiem i prawą ręką przywódczyni grupy, Perfidii Beverly Hills (Teyana Taylor). Kobieta wkrótce rodzi dziecko - a jednak biologicznym ojcem okazuje się przeciwnik Boba, groteskowy pułkownik Lockjaw (Sean Penn), marzący o karierze w machinie białego nacjonalizmu. Dwaj mężczyźni stają się więc ojcami-lustrzanymi odbiciami, faszystą i antyfaszystą, walczącymi o przyszłość kraju, której ucieleśnieniem jest... Willa, dorastająca dziewczyna (Chase Infiniti). Nie widzimy tego jednak od razu: dopiero gdy akcja zostaje osadzona w przyszłości - szesnaście lat później - wyłania się właściwa historia: komediodramatyczny pościg, w którym zmęczony życiem rewolucjonista próbuje ocalić córkę z rąk dawnego wroga.

Oczywiście w „Bitwie” możemy dopatrywać się więcej niż jednego znaczenia; jednym z nich - na poziomie strukturalnym - jest niewątpliwie proces oswajania radykalizmu. Bob, starzejący się bojownik, czasy „akcji” ma dawno za sobą - teraz jest co najwyżej zgorzkniałym, przepalonym banitą, żyjącym w cieniu, nieufnym wobec nowego pokolenia, obsesyjnie zatroskanym o córkę. Tak jak on, film rezygnuje z anarchicznej, nieprzewidywalnej formy na rzecz tradycyjnej narracji. Staje się bardziej konwencjonalnym thrillerem niż eksperymentem.

Politycznie zaś, przeciwnie, wydźwięk może być bardziej bezpośredni: musimy stawić czoła autorytarnym skurczybykom za wszelką cenę, wszystkimi siłami. 

Przy okazji mamy też do czynienia z opowieścią o ojcostwie. O tym, jak przyjście na świat potomka przewartościowuje priorytety, modyfikuje horyzont, sprawia, że walka ideowa staje się walką o coś najbliższego sercu, najbardziej osobistego. I to właśnie ta (jeszcze jedna) przemiana - od politycznego manifestu do dramatu rodzinnego - sprawia, że film nabiera nieoczekiwanie uniwersalnego, emocjonalnego wymiaru. Być może Anderson przegląda się w swoim filmie: sam stał się twórcą bardziej wyciszonym, chętniej sięgającym po tradycyjne narzędzia, dojrzałym ojcem czwórki dzieci, filmowcem świadomym swojego stylu. Ale! Żar młodości (i dawnego podejścia do kina, rzecz jasna) wcale w nim nie zgasł. Twórca przekazuje go dalej.

Koniec końców przekłada to, co osobiste, nad politykę (choć w pewnym sensie jedno nierozerwalnie wiąże się z drugim). A w jego portrecie obłąkańczej współczesności znalazło się sporo miejsca na nadzieję i optymizm. Znaczy: na miłość.

Czytaj też: Jedna bitwa po drugiej - recenzja. Film roku od jednego z najlepszych współczesnych reżyserów

Poza tym „Jedna bitwa po drugiej” jest też oczywistą satyrą na... obie strony barykady.

Na Amerykę w całości. Na lewackie śnieżynkowe frustracje, na neonazistowskich bogoli z przerostem ego. Ostatecznie jednak - podobnie jak w życiu - na symetryzm nie ma tu miejsca, całe szczęście. W końcu filmowiec skłania się bardziej ku jednej ze stron, w drugiej dostrzegając zdecydowanie większe zagrożenie (nie przeszkadza mu to jednak sięgać po bardziej tradycyjne tony rodzinnej przypowieści). Mimo wszystko: nie jest pobłażliwy. 

Z całej tej karykatury wyłania się jeszcze jeden rodzaj opowieści: tym razem o ryzyku, jakie niesie zamiana polityki w część swojej osobowości. Polityka staje się wówczas sposobem wyrazu i patrzenia na świat, komponentem charakteru - a przestaje być narzędziem zmiany na lepsze. I tak na przykład w gruncie rzeczy grupa French 75 nie okazują większego zainteresowania samymi imigrantami jako ludźmi czy też kwestią polityki migracyjnej jako takiej. Ba, niepotrzebny napad na bank staje się okazją na pokaz siły i bojowej gadki, która prowadzi do... zabójstwa czarnoskórego ochroniarza.

Nie ma tu żadnej konkretnej, spójnej wizji zmiany, pomysłu na jej wprowadzenie. Obserwujemy niewielkie komórki radykałów (tu rasistów, tam zakonnic-rewolucjonistek) i dochodzimy do prostego wniosku, który zresztą podpowiada nam Bob, mówiąc: „Nie jest dla mnie jasne, jaki właściwie mamy plan”. Cóż, plan kończy się na samej batalii. Na walce o swoje przekonania, które niekoniecznie obejmują szczere chęci, by przekształcać świat na lepsze. Dla rewolucjonistów walka to afrodyzjak, usprawiedliwienie, ba, sposób na życie. Bo przecież koniec końców ich wpływ na świat jest znikomy, co złośliwie podkreśla szesnastoletni przeskok w czasie.

Tymczasem pułkownik Lockjaw (wybitny Sean Penn) walczy o wcielenie do tajnego, elitarnego stowarzyszenia wpływowych białych suprematystów. W istocie szuka tego, co Perfidia znalazła we French 75, czyli poczucia wielkiego powołania, moralnej wyższości, usprawiedliwienia dla własnych żądz, słabości, osobistych kaprysów. Oczywiście, nie możemy postawić między nimi znaku równości, ale natura motywacji pozostaje zbliżona. Swoją drogą: na tej płaszczyźnie film jest pełen odniesień do historii radykalnych ruchów z lat 70. i 80., gdy w USA próbowały one zbudować rewolucyjną solidarność. Wiadomo z jakim skutkiem.

Kolejny z wniosków Andersona: polityka nie jest i nigdy nie była dobrym substytutem prawdziwej ludzkiej tożsamości czy międzyludzkich relacji. Filmowiec apeluje, by nie dać porwać się demiurgom i spektaklom, by walczyć za pośrednictwem stopniowej, cierpliwej pracy, nie generując wielkich krzywd i dramatów.

Bob, podobnie jak widz, „potrzebuje jakiegoś kierunku”; facet przez niemal cały czas trwania filmu stara się zrozumieć, co właściwie się dzieje. Nic dziwnego: naszą rzeczywistość też nieraz trudno objąć umysłem. Dlatego wiele haseł, które pada z ust przedstawicieli filmowych ugrupowań, jest dla nas niejasnych - podobnie jak dla protagonisty. Rzecz jasna, to celowy zabieg Andersona, który przemyślał każdy najdrobniejszy komponent scenariusza. Bob to pomost ułatwiający dostrzeżenie paraleli do naszego świata oraz niedorzeczności, które nim rządzą. 

Tak czy inaczej: walka trwa, nie jest całkowicie wygrana, nie może też być definitywnie przegrana, bo wówczas tak naprawdę przegramy wszyscy. Jedno życie i tak nie wystarczy, by zauważalnie zmienić świat na lepsze czy zwalczyć zło, jakkolwiek je definiujemy. Najlepiej zatem nieśpiesznie pracować, czerpiąc z doświadczeń tych, którzy byli przed nami i starając się jak najwięcej zrozumieć. Tako rzecze Anderson.

Zainteresowanych inspiracjami Andersona odsyłam do czwartej powieści postmodernistycznego autora, Thomasa Pynchona: „Vineland”. Filmowiec nie ukrywa swoich inspiracji: w wywiadzie dla „Esquire” powiedział nawet:

„Vineland” zawsze było zbyt trudne do adaptacji, więc ukradłem poszczególne fragmenty, które do mnie przemawiały i zacząłem uciekać jak złodziej.

Wcześniej - w 2014 r. - Anderson przeniósł na ekran „Wadę ukrytą” tego samego pisarza. Jest to jak dotąd jedyna oficjalna adaptacja Pynchona.

REKLAMA

Czytaj więcej:

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-10-02T15:07:36+02:00
Aktualizacja: 2025-10-02T13:52:40+02:00
Aktualizacja: 2025-10-01T17:12:00+02:00
Aktualizacja: 2025-10-01T14:22:53+02:00
Aktualizacja: 2025-10-01T12:19:45+02:00
Aktualizacja: 2025-10-01T09:20:13+02:00
Aktualizacja: 2025-09-30T14:26:21+02:00
Aktualizacja: 2025-09-30T13:50:30+02:00
Aktualizacja: 2025-09-30T10:50:21+02:00
Aktualizacja: 2025-09-30T08:54:57+02:00
Aktualizacja: 2025-09-30T08:34:22+02:00
Aktualizacja: 2025-09-29T20:15:00+02:00
Aktualizacja: 2025-09-29T18:23:00+02:00
Aktualizacja: 2025-09-29T17:32:00+02:00
Aktualizacja: 2025-09-29T16:15:00+02:00
Aktualizacja: 2025-09-29T15:15:40+02:00
Aktualizacja: 2025-09-29T14:22:14+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA