REKLAMA

Możesz narzekać na Netfliksa, ale z niego nie zrezygnujesz. On wie, co zrobić, żeby cię zatrzymać

Netflix staje przed największym wyzwaniem od początku swojego istnienia. Każdy kto jednak twierdzi, że te chmury, które zebrały się nad gigantem, mają barwę stali i że spadnie z nich deszcz zmiatający giganta, myli się. Serwis będzie trudności, ale jestem pewien, że sobie poradzi, bo ma na to jeden (prosty) trick. Aż chciałoby się napisać "zobacz jaki".

netflix kryzys konkurencja
REKLAMA

Czarne chmury na Netfliksem - tak przynajmniej słyszę coraz częściej. Zapewne w znacznej mierze jest to związane ze spadkiem subskrybentów, jaka zaszła w ostatnich miesiącach i z informacjami o zamykaniu niektórych przedsięwzięć. Najbardziej niepokojące wydaje się jednak, że Netflix zasugerował, że zupełnie poważnie rozważa wprowadzenie taniutkiego planu, ale z reklamami. Czy to oznacza, że Netflix doszedł do ściany? W pewnym sensie tak, ale to wcale nie znaczy, że to koniec serwisu.  

REKLAMA

Netflix jest cwańszy niż myślicie, choć najtrudniejsze dopiero przed nim.

Powody oczywiście są znane. Do wielkiej ofensywy przeszli konkurenci, jak HBO Max i przede wszystkim Disney+, a rosnąć też nie można w nieskończoność. Gdy Netflix zastanawiał się, jak dotrzeć do klientów w Indiach, testował tanie plany na smartfony, mimo że na całym świecie jego oferta skonstruowana jest tak, aby zachęcać do płacenia za jak najdroższe plany. Już wtedy było wiadomo, że bez otwierania się na kolejne rynki utrzymanie dotychczasowego wzrostu subskrybentów.

Teraz, na chwilę po kryzysie wywołanym przez pandemię COVID-19 i w trakcie tego związanego rosyjską agresją na Ukrainę, sytuacja jeszcze się komplikuje. Mniej kasy w portfelach widzów, to więcej decyzji do podjęcia. Coraz częściej w rozmowach słyszę o "turystyce VOD", czyli wykupowaniu abonamentów tylko na jeden miesiąc, aby obejrzeć 2-3 seriale, a potem zmiana na inny serwis. Niezbyt wygodne i z tego powodu nie wierze, aby stało się to powszechnym trendem, ale dobrze pokazuje, jak kryzys i przesyt rynku mogą wpłynąć na nasze przyzwyczajenia dotyczące oglądania seriali i filmów w domu.

Dla Netfliksa to nic nowego.

W zasadzie od pierwszych dni swojego istnienia Netflix musiał radzić sobie z problemami, które wyglądały niemożliwe do pokonania. Jeszcze gdy wypożyczał płyty DVD i musiał zmierzyć się z Blockbusterem, potężną siecią wypożyczalni kaset VHS, jasne było, że nowa usługa ma niewielkie szanse na wygraną. Zwycięstwo udało się osiągnąć, bo Netflix doskonale potrafił przewidzieć zmiany na rynku i zwrócić się w kierunku konsumenta. Moim zdaniem potrafi to robić cały czas.

Gdy pojawiały się pierwsze plotki, że inne korporacje już pracują nad swoimi serwisami VOD, Netflix miał już plan. Nauczony doświadczeniami współpracy z Disney’em i jego markami superbohaterskimi, Hastings i Sarandos wiedzieli, że potrzebują przede wszystkim… dużych marek posiadających wiernych fanów. Wiedzieli, że lada chwila będą musieli poradzić sobie z superbohaterami i "Gwiezdnymi wojnami" od Disneya, że swoją stajnię postaci i ma również Warner Bros.  

Ostatni Geeked Week, czyli organizowana online impreza czerwonego "N", dosadnie pokazała, że Netflix nie przespał czasu na przygotowania. Większość zapowiedzianych produkcji to adaptacje, kontynuacje, tytuły już rozpoznawalnych twórców.

Z tego samego powodu pod ich skrzydła trafił również "Wiedźmin", a więc marka mająca potężną, młodą i aktywną bazę fanów na całym świecie.

Słusznie pisał mój redakcyjny kolega, że Netflix zawsze ma w rękawie jakiś hit. Ma je również dlatego, że bardzo dobrze rozumie, jak działa dzisiejsza popkultura, kusząc kolejnymi odsłonami przygód bohatera znanego z innych mediów. Jeśli więc widz choć trochę interesuje się popkulturą, czyta, ogląda, słucha, to na Netfliksie zawsze znajdzie coś, co przypomni mu o jego innych zainteresowaniach.

To dopiero początek inwestowania w marki transmedialne i podczas gdy w HBO Max dochodzi do roszad, dość gwałtownego usuwania tytułów, a Disney+ dopiero uczy się, jak robić seriale (serio, nowy „Obi-Wan” pokazuje, że nie wystarczy znany aktor, duża marka i meber-berries, żeby zrobić dobry tytuł).

"Sandman" to nie to samo, co "Gwiezdne wojny".

REKLAMA

Oczywiście Disney+ ma znacznie, znacznie mocniejsze karty w tej rozgrywce, ale Netflix ma coś jeszcze - swój algorytm i ogromne doświadczenie w badaniu oczekiwań odbiorców. Ta wiedza pozwala mu tak dobierać tytuły, żeby zaspokajać potrzeby wielu relatywnie niewielkich grup odbiorców naraz. Jak świetnie się to kręci widzę nawet na własnym przykładzie. Ostatnio większość swojego czasu przed telewizorem dzielę między Apple TV+ i Amazona, jest tam sporo rzeczy, których nie widziałem, ale gdy tylko pojawiła się zapowiedź "1899" i nowego serialu Mike’a Flanagana, wiedziałem już, że na Netfliksa wrócę.

Ktoś może powiedzieć, że to kwestia słabej woli, ale tu nie o wolę chodzi, a o rozrywkę. Netflix ma po prostu argumenty, żeby cię do siebie cały czas przyciągać, kusić i nęcić. To nawiasem mówiąc znacznie pewniejsza strategia niż opieranie całej komunikacji na jednej czy dwóch głośnych markach. Tak, doniesienia o końcu Netfliksa są przesadzone, choć oczywiście przed nim niełatwy czas.  

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA