"Gra o tron" i "Władca Pierścieni" poniosły porażkę, a ich fani są wściekli. Seriale fantasy mają przechlapane
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nigdy nie było lepszego momentu dla fanów fantasty. Gatunek cieszy się znacznie większym poważaniem i olbrzymią popularnością, a nowa epoka dominacji wieloodcinkowych produkcji miała pozwolić mu na rozwinięcie skrzydeł również na małym ekranie. Dokładnie jak "Gra o tron" pozwoliła zaistnieć "Pieśni lodu i ognia". Tak przynajmniej twierdzono jeszcze kilka lat temu. Dziś nastroje są diametralnie inne, a atmosfera wokół seriali "Ród smoka" i "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" przypomina istne piekiełko.
W ciągu jednego roku na platformach VOD zadebiutują spin-offy "Władcy Pierścieni", "Wiedźmina" i "Gry o tron". Brzmi jak spełnienie marzeń fanów fantastyki z całego świata, prawda? Gdyby jednak popytać tu i ówdzie, to wyjdzie, że większość czytelników czuje się bardziej, jakby byli w samym środku koszmaru. "Wiedźmin" od premiery 2. sezonu serialu Netfliksa wzbudza głównie kłótnie, "Ród Smoka" mierzy się z olbrzymią nieufnością i obojętnością fandomu, a "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" jeszcze przed premiera jest najbardziej znienawidzonym serialem roku.
Jak w ogóle do tego doszło? Jakim cudem Netflix, Amazon i HBO pozwoliły, żeby trzy kury znoszące złote jaja stały się trzema kłopotami, z którymi coraz trudniej sobie poradzić? Sprawa jest bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Wszystko sprowadza się do bardzo wysokich oczekiwań niezwykle wiernej widowni, olbrzymich kosztów przeniesienia światów fantasy na ekran, błędach w podejściu do oryginalnych dzieł, ale też dawno zawiedzionych nadziei, że teraz jest już nasz czas.
"Władca Pierścieni" i "Gra o tron" dały nadzieję, że fantasy podbije świat kina i telewizji.
Trylogia Petera Jacksona była prawdziwym fenomenem, podobnie jak nadawany od 2011 roku serial HBO. Nie bez przyczyny większość osób uważa, że Tolkiena nie da się przenieść na ekran lepiej niż zrobiono to w "Drużynie Pierścienia", "Dwóch wieżach" i "Powrocie króla". Nawet sam Jackson poniósł porażkę, choć na papierze miał łatwiejsze zadanie z "Hobbitem". Problem ze zdobyciem najwyższego możliwego szczytu jest jednak taki, że nie sposób wspiąć się już ani o centymetr wyżej.
Na bazie popularności "Władcy Pierścieni" powstało kilka kolejnych adaptacji powieści fantasy, ale żadna nie wspięła się na podobne wyżyny i nie zarobiła równie wiele pieniędzy. Nic więc dziwnego, że wkrótce zainteresowanie stracili i widzowie, i hollywoodzkie wytwórnie. Zabawa w ekranizowanie fantastyki jest przecież niezwykle kosztowna, a zyski z kin okropnie niepewne. Głównie z tego powodu w tamtym czasie wszyscy odwrócili się w stronę telewizji. Twórcy i fani też byli zadowoleni, bo rozciągnięcie czasowe seriali pozwalało w łatwiejszy sposób opowiedzieć często złożone i długie historie z książek fantasy.
"Gra o tron" okazała się olbrzymim sukcesem i znów dało się słyszeć głosy, że opowieści spod znaku lochów i smoków podbiją popkulturę. Złota era seriali premium miała trwać długo właśnie pod egidą adaptacji "Pieśni lodu i ognia", ale jak dziś wiemy, tak się nie stało. Netflix szybko pokazał, że znacznie bardziej opłaca się produkować szybko i dużo.
Masowy widz jest bowiem żarłoczny, ale jednocześnie nie ma jakiegoś szczególnie rozwiniętego zmysłu smaku. Opieranie swojego rozwoju na oczekiwaniach najbardziej fanatycznej grupy odbiorców wiąże się ze znacznie większym czynnikiem ryzyka. Nadziejom nie sprostała nawet rzeczona "Gra o tron", która po wyprzedzeniu książek George'a R.R. Martina szybko osiągnęła artystyczne dno. Iluzja nadchodzącej wielkimi krokami dominacji fantastyki prysła jak mydlana bańka.
Jeszcze kilka lat temu każdy serwis VOD chciał mieć swoją "Grę o tron", ale taki ciężar może zatopić nawet największych gigantów.
Zaadaptowanie każdej powieści high fantasy na mały czy duży ekran to przeraźliwie trudne zadanie. Każda dobra fantastyka jest definiowana przez swój świat w równym stopniu, co przez swoich bohaterów. Tutaj nie wystarczy, żeby sama historia się broniła przed krytyką. Każdy dramat da się zamknąć w czterech ścian i to wciąż może być fenomenalny film czy serial. Wystarczy, żeby między bohaterami zaistniały wyrazisty konflikt i emocje. Nawet science fiction świetne poddaje się tej zasadzie, co w zeszłym roku udowodnił "Tlen".
Z fantasy jest inaczej. Nie sposób opowiedzieć "Władcy Pierścieni", "Koła czasu" czy "Wiedźmina" wewnątrz pojedynczej izby w Shire czy Wyzimie. Skala high fantasy (a właściwie tylko takie opowieści doczekują się ekranizacji) musi znajdować się na pierwszym planie i być bardzo jednocześnie odporna na bardzo szczegółową krytykę. "Wiedźmini na pewno nie zaprosiliby prostytutek do Kaer Morhen", "Krasnoludzkie kobiety powinny nosić brody", "Corlys Velaryon ma w sobie krew Targaryenów, więc nie może go grać czarnoskóry aktor" - widzicie co mam na myśli? Podobne problemy nie pojawiają się (a przynajmniej nie w takiej częstotliwości) przy adaptowaniu innych gatunków.
Nie chcę tutaj zresztą wychodzić na jakiegoś krytyka fandomu fantasy. Osobiście nie znoszę rasizmu i chamstwa, natomiast rozumiem potrzebę walki o dbałość względem materiału źródłowego. Każdy z nas stawia pewnie trochę inne granice, ale wszystkim zależy na jak najlepszej ekranizacji. Wspomniane wyżej prostytutki w Kaer Morhen do dzisiaj budzą we mnie uczucie nieskrępowanego zażenowania. Prawda jest jednak taka, że zrobienie wiarygodnego serialu fantasy jest zadaniem ekstremalnie trudnym i bez czepiających się każdego nieistotnego szczegółu fanów. Z drugiej strony decyzja o całkowitym zignorowaniu ich potrzeb nie wydaje się mądrą strategią.
Boleśnie przekonuje się o tym Amazon odpowiedzialny za serial "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy".
HBO ma jeszcze szansę powstrzymać apatię fandomu "Gry o tron". "Ród Smoka" dziś nie budzi w szerokim świecie większym emocji, ale jeżeli serial okażę się sukcesem, to ma szansę zmazać plamę 8. sezonu oryginalnej serii. Paradoksalnie to może dla niego nawet lepiej. Gdyby "Gra o tron" została zapamiętana jako produkcja bez skazy, to wszelkie porównania wypadałyby siłą rzeczy bardzo na niekorzyść jeszcze raczkującego spin-offa. W obecnej sytuacji ma zaś szansę odwrócić złą kartę i w taki sposób osadzić się w sercach widowni.
Z "Wiedźminem" sprawa jest trochę bardziej skompilowana, bo Netflix musi sobie poradzić z olbrzymim kryzysem tożsamości. Nazwa tej platformy coraz częściej staje się dla użytkowników synonimem kiepskiej jakości, a jej szefowie zbyt długo ignorowali ten problem. Teraz zaś obiecują zmiany. Nie wiadomo jednak jeszcze, jak wpłynie to na kształt "Wiedźmina" i jego (podobno skróconego) spin-offa "Wiedźmin: Rodowód krwi". Natomiast "Władca Pierścieni"... ja nie widzę dla niego już szansy ratunku.
Od premiery powszechnie znienawidzonego trailera miną zaraz trzy miesiące. Przez ten czas Amazon nie zrobił nic, żeby udobruchać fanów. Firma Bezosa zachowuje się, jakby wystarczyło rzucić kasę w tłum i czekać aż w taki sposób problem sam się rozwiąże. To idiotyczne strategia i do tej pory kompletnie nieskuteczna. Fani J.R.R. Tolkiena naprawdę mają powody, żeby teraz odczuwać wściekłość. A nie mamy tutaj przecież do czynienia z malutką, niszową grupką zapaleńców, których można zignorować. Ich są całe miliony i wszyscy coraz bardziej gotowi odesłać "Władcę Pierścieni: Pierścienie Władzy" na śmietnik historii. Tak jak zrobili to z wieloma innymi serialami fantasy.
Ile z nich na dłużej zapisało w pamięci widzów? Przyznam się wam, że ledwie wczoraj w ramach researchu dla zupełnie innego tekstu sprawdziłem listy najlepiej ocenianych seriali fantasy w serwisach Filmweb i IMDb. To szokujące jak niewiele aktorskich produkcji można tam znaleźć. Dominują animacje, najczęściej z Japonii, czasem Europy lub USA. I choć jestem wielkim fanem tego typu tytułów, to trochę się mimo wszystko przeraziłem. Ale po chwilowym zastanowieniu zrozumiałem, że to logiczne. Animacja po prostu pozwala na znacznie łatwiejsze przezwyciężenie większości wyzwań pojawiających się przy tworzeniu ekranizacji fantastyki. W taki sposób da się przenieść na mały czy duży ekran wytwory nawet najbardziej szalonej czy bujnej wyobraźni. Nie ma żadnego przypadku w tym, że "Arcane" jest najlepszym serialem fantasy ostatnich lat. Czas to przyjąć do wiadomości i być gotowym na kolejne porażki większych produkcji, bo nawet największe budżety w starciu z fantasy mogą nie wystarczyć.