To będzie rok "Rodu Smoka", "Władcy Pierścieni" lub "Wiedźmina: Rodowodu krwi". Okej, ostatnia propozycja to żart
To będzie rok prequeli głośnych produkcji fantasy. Nadchodzi wyczekiwany przez fanów "Ród Smoka" opowiadający o losach świata sprzed akcji "Gry o tron", a także nowy serial Amazona, czyli "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy".
Właśnie ruszył rok prequeli głośnych serii fantasy. Historie rozgrywające się setki lub nawet tysiące lat przed główną serią dostaną "Gra o tron", "Wiedźmin" i "Władca Pierścieni". Która z nowych produkcji ma największe szanse na sukces? W szranki staną "Ród Smoka", "Wiedźmin: Rodowód krwi" i... "Władca Pierścieni".
Miłośnicy fantasy mają za sobą niejednoznaczny rok. Serca fanów przez moment poruszył "Zielony Rycerz", ale z drugiej strony "Wiedźmin" 2. sezon okazał się kompromitującą wpadką. Mniej wyczekiwane seriale fantasy też nie prowokowały do przesadnych "ochów" i "achów". Tytuły takie jak "Cień i kość" operowały na utartych do bólu schematach, a także nazbyt często na zbyt małym budżecie, nie mając żadnych szans pobić takich tytułów jak "Władca Pierścieni" czy "Gra o tron".
Produkcja HBO do dzisiaj stanowi zresztą złoty standard dla seriali fantasy i nikt nie zdołał jej dorównać. Nawet pomimo licznych słabości finałowych trzech sezonów adaptacji "Pieśni lodu i ognia". Wiele osób liczy jednak, że 2022 rok będzie pod tym względem przełomowy. Poważnych kandydatów do stania się globalnym hitem i najlepszym fantasy od lat jest dwóch (od biedy nawet trzech). Chodzi oczywiście o prequele: "Ród Smoka", "Władca Pierścieni" i "Wiedźmin: Rodowód krwi". Każda z tych opowieści rozgrywa się wewnątrz uniwersum popularnego w skali całego globu i na papierze ma wszystko, by stać się nowym hitem. W rzeczywistości ich szanse nie są jednak równe.
"Ród Smoka", "Władca Pierścieni" czy "Wiedźmin: Rodowód krwi"? Seriale fantasy w 2022 roku wydają się bardzo mocne.
W stosunku do każdego z prequeli da się podnieść argument, że to w rzeczywistości kolos na glinianych nogach. Przyjrzyjmy się im się z osobna. Według wszelkiego prawdopodobieństwa (i nieoficjalnych informacji do których dotarłą Rozrywka.Blog) jako pierwszy ze wspomnianej trójki zadebiutuje "Wiedźmin: Rodowód krwi". Dlatego zacznijmy właśnie od niego.
"Wiedźmin" dosyć dobitnie pokazał w 2. sezonie, że jego twórcom nie zależy szczególnie na wierności wobec książek Andrzeja Sapkowskiego. Pewne zmiany dało się zauważyć już wcześniej, ale wtedy można było je w dużej mierze usprawiedliwiać. Poszczególne opowiadania z tomów "Ostatnie życzenie" i "Miecz przeznaczenia" są ze sobą bardzo luźno powiązane, więc pewne odstępstwa od ich treści dało się łatwo zrozumieć. "Wiedźmin: Zmora Wilka" i 2. sezon głównej serii idą jednak często całkowicie wbrew intencjom Andrzeja Sapkowskiego. Nie da się inaczej określić sytuacji, gdy wiedźmini tworzą nowe potwory (co stanowi bezpośrednią przyczynę pogromu), Yennefer próbuje poświęcić życie Ciri, a Geralt używa przybranej córki jako przynęty. Podobnie daleko posuniętych zmian było zresztą całe mnóstwo.
Można oczywiście zadać sobie pytanie, jakie to ma znaczenie w kontekście "Wiedźmin: Rodowód krwi". Ta produkcja rozgrywa się przecież 1200 lat przed wydarzeniami z wiedźmińskiej sagi, gdy doszło do koniunkcji sfer, a ludzie rzucili wyzwanie panującym do tej pory elfom. Andrzej Sapkowski poświęcił na opisanie tamtych wydarzeń zaledwie kilka, może kilkanaście zdań. Twórcy siłą rzeczy mają więc dużą swobodę. Problem w tym, że "Wiedźmin" jednoznacznie pokazał, jak bardzo nie potrafią z niej korzystać. Co więcej, jednym z najgorszych wątków w całym 2. sezonie był właśnie ten poświęcony relacjom między elfami i ludźmi. Rasizm i nietolerancja od 1. tomu sagi stanowią jeden z jej najważniejszych tematów. Netflix sprowadził jednak cały ten problem do poziomu totalnego banału. Wszystko jest tutaj totalnie łopatologiczne i czarno-białe.
"Wiedźmin: Rodowód krwi" z pewnością będzie się zmagać ze skromnym budżetem. Co nie wróży dobrze możliwościom wykreowania świata od zera.
Świat serialowego "Wiedźmina" jest pusty, nijaki, zamknięty w bardzo niewielkiej przestrzeni i podporządkowany bohaterom. W przypadku głównej produkcji fani są w stanie to po części wybaczyć, bo znają i lubią oglądane na ekranie postaci. "Wiedźmin: Rodowód krwi" najprawdopodobniej będzie poświęcony w całości (lub przynajmniej w zdecydowanej większości) zupełnie nowym bohaterom, wykreowanym od zera przez scenarzystów Netfliksa. Jaką mamy gwarancję, że zainteresują one kogokolwiek z oglądających? "Władca Pierścieni" po części zmierzy się z tym samym problemem, ale tam przynajmniej część twarzy będzie znajoma. Z kolei "Ród smoka" będzie zapewne w stu procentach oparty na tekstach George'a R.R. Martina poświęconych Tańcowi Smoków. A te są znane sporej części widowni prequela od HBO.
Wspomniany "Władca Pierścieni" ma większe szanse na wywołanie sensacji od prequela "Wiedźmina", ale stanowi też największą niewiadomą z całej trójki. Budżet nowej produkcji Amazon Prime Video jest więcej niż imponujący, a jej proponowanym rozmachem zaskoczeni byli nawet aktorzy. Sam Amazon potwierdził z kolei na przestrzeni ostatnich lat, że potrafi robić świetne seriale. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że wszystko to sprowadza się do żerowania na popularnej marce, której się nie bardzo rozumie. Już samo utrzymanie tytułu "Władca Pierścieni", choć z fabułą książki Tolkiena serial nie będzie miał nic wspólnego, wyszło dosyć niezręcznie. Produkcja Amazona nie będzie się zresztą bezpośrednio opierać na żadnym konkretnym tekście Anglika.
"Władca Pierścieni" traktuje o III Erze Śródziemia, a "Silmarillion" o I Erze. J.R.R. Tolkien o wydarzeniach ze środkowego okresu pisał w tekstach pobocznych.
Większość z nich ukazała się już po jego śmierci za sprawą zajmującego się dziedzictwem ojca Christophera Tolkiena. Na bazie takich wyrywków poświęconych Numenorowi, Górom Mglistym czy Lindonowi da się zbudować ogólny zarys fabuły, ale nie konkretną historię pełną różnorodnych bohaterów, zwrotów akcji i emocji. Serialowy "Władca Pierścieni" z pewnością nie uniknie porównań do trylogii Petera Jacksona. Decyzja o zrobieniu 1. sezonu w Nowej Zelandii wydawała się wyjściem naprzeciw oczekiwaniom fanów, ale twórców chyba szybko obleciał strach, bo już przy następnej części przenoszą się do Anglii.
Wszystkie te sprawy mogą budzić pewien niepokój, lecz nie ma też sensu popadać w przesadny pesymizm. O "Władcy Pierścieni" wiemy na razie zbyt mało. Mamy pewien zarys opowiadanej historii, szczątkowe informacje o szeregu nowych i powracających postaci (na bazie ujawnionej obsady) oraz jedno zdjęcie z planu. Musimy poczekać na więcej, zanim ferowanie jakichkolwiek mocnych wyroków nabierze sensu. "Władca Pierścieni" ma potencjał do podbicia rynku, ale może się też okazać wpadką roku. Na razi musimy uzbroić się w cierpliwość.
Na faworyta wyścigu wyrasta więc "Ród Smoka". Świadczą o tym jakość HBO i potencjał historii opisanej przez George'a R.R. Martina.
Nowy spin-off "Gry o tron" ma pod tym względem oczywistą przewagę nad konkurentami. Andrzej Sapkowski o koniunkcji sfer prawie nie mówił, J.R.R. Tolkien II Erę opisał bardzo szczątkowo i prawie w ogóle nie narracyjnie, zaś George R,R, Martin dał światu serię "Ogień i krew". To właśnie tam znajdziemy najdokładniejszy opis słynnego Tańca Smoków, czyli bratobójczej walki między Targaryenami i ich sojusznikami. Nie mamy tu oczywiście do czynienia z pełnoprawną powieścią, bo kolejne tomy "Ognia i krwi" stanowią część kroniki Rodu Smoka i w taki właśnie sposób Amerykanin je napisał. Znajdziemy w nich jednak tak wiele szczegółów tego fascynującego konfliktu, że nic tylko przenieść opisane przez Martina wydarzenia na ekran.
Wśród fanów "Gry o tron" panuje nienaruszalne przekonanie, że dopóki HBO trzyma się wizji Amerykanina i ma materiał do adaptacji, to radzi sobie świetnie. W innym wypadku jest zdecydowanie gorzej. Potwierdzają to nie tylko sezony 6-8, ale też pilot spin-offa "Bloodmoon", na którego stacja wywaliła 30 mln dolarów, tylko po to, by natychmiast zrezygnować z dalszego inwestowania w tę historię. Nie była to zresztą decyzja pozbawiona sensu. Silny fundament w postaci tekstu George'a R.R. Martina zapewnia zaufanie ze strony fanów. Przynajmniej na razie nic nie zdołało go podważyć, a premierowy zwiastun spotkał się nawet z całkiem ciepłym przyjęciem.
Od strony technicznej również nie ma powodów wątpić w umiejętności ekipy tworzącej "Ród Smoka". "Gra o tron" przez większość swojego istnienia wyglądała fenomenalnie, tutaj najpewniej będzie podobnie. A skoro tak, to łatwo wyobrazić sobie końcowy triumf właśnie tej produkcji. Odpływ fanów po tragicznym 8. sezonie udało się zahamować, budżet jawi się bardzo okazale, zatrudnieni aktorzy w większości są z telewizyjnego topu, a sama historia dorównuje tej opowiadanej w głównej serii. Faworyt w wyścigu tegorocznych prequeli fantasy jest jasny i mówię to jako osoba, która wyżej ceni sobie książki Andrzeja Sapkowskiego i J.R.R. Tolkiena niż George'a R.R. Martina. Co oczywiście nie oznacza, że ostatecznie nie spotka nas jakaś niespodzianka. Na tym etapie jeszcze wszystko jest możliwe i tak będzie dopóki nie zobaczymy przynajmniej jednego odcinka z każdego z trzech seriali.