REKLAMA

Tolkien zasłużył na odpoczynek. Nie tylko "Pierścienie Władzy" rozmieniają go na drobne

J.R.R. Tolkien należy do ścisłego topu pisarzy fantasy, więc prawa do jego książek nadal kosztują masę pieniędzy. Nie myślcie jednak, że ktoś wykłada je z dobroci serca. Chodzi o zysk, więc Tolkiena często wyciska się jak cytrynę. Robi to Amazon przy serialu "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" na bazie dodatków, a na rynku pojawiają się też kolejne "nowe" książki Anglika. Tylko, czy każda tolkienowska nowość polega na wykorzystywaniu nieżyjącego autora?

tolkien władca pierścieni serial historia srodziemia
REKLAMA

Pytanie, czy żyjemy w dobrych czasach dla fanów Tolkiena nie jest tak proste jak mogłoby się wydawać. Z jednej strony, ojciec nowoczesnego fantasy cieszy się w XXI wieku niesłabnącą i wciąż olbrzymią popularnością. "Władca Pierścieni" bywa nawet wymieniany wśród najwybitniejszych anglojęzycznych powieści ostatnich stu lat.

To bez dwóch zdań wielkie wyróżnienie, ale z drugiej strony, J.R.R. Tolkien nader często bywa oskarżany o rasizm. Z kolei jego rzekomi fani atakują autorkę biografii pisarza za bycie osobą niebinarną, zaś nowy serial bazujący na jego książkach de facto wcale na nich nie bazuje. Wszystko to składa się na niezwykle chaotyczny i niejednoznaczny obraz, a zahaczyliśmy zaledwie o wierzchołek góry lodowej.

REKLAMA

Serial Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy korzysta z Tolkiena bez szacunku.

"Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" nie jest ani ekranizacją, ani nawet luźną adaptacją któregoś z dzieł Tolkiena. Ten drugi argument często pojawia się w internecie na obronę produkcji Amazona, ale wynika on przeważnie z braku świadomości na temat tego, z czego firma miała prawo korzystać. Powieściowy "Władca Pierścieni" wraz z dodatkami mówi o Drugiej Erze (czyli okresie, w którym serial jest umiejscowiony) bardzo mało. A to, co akurat tam się w tym temacie pojawia, przeważnie zostało przez scenarzystów zignorowane. Można by długo wymieniać liczbę małych, dużych i olbrzymich zmian względem kanonu.

Serialowa Galadriela jest literalnie zupełnie inną postacią, a wielu innych bohaterów pochodzących od Tolkiena - takich jak Elrond, Ar-Pharazon i Celebrimbor - cierpi na podobny problem, choć w nieco mniejszej skali (głównie dlatego, że rzadziej pojawiali się na ekranie). Świat niby jest ten sam, ale jego historia, założenia i wewnętrzne zasady rządzą się zupełnie innymi prawami.

Co więcej, Amazon nie adaptuje żadnej opowieści. Tworzy własną na zrębach tolkienowskich pomysłów. Nie miałby zresztą żadnej odpowiednio rozbudowanej i wystarczająco epickiej historii do opowiedzenia, bo J.R.R. Tolkien nigdy takowej o Drugiej Erze nie napisał. Trudno bowiem w taki sposób traktować pozbawione powieściowej narracji fragmenty z "Silmarillionu" czy pojedynczą opowieść o Aldarionie i Erendis z "Niedokończonych opowieści" (zresztą korporacja Jeffa Bezosa nie wykupiła praw do żadnej z tych książek).

Amazon miał niewiele do pokazania, a i tak zdecydował się na gigantyczne cięcia. Natomiast nie tylko on pracuje na skrawkach.

To część większego problemu, który dotyczy dziedzictwo Tolkiena. Na początku sprawa była stosunkowo jasna - brytyjski pisarz pozostawił masę niewydanego materiału, który ktoś musiał uporządkować i przygotować do publikacji. Zadania podjął się Christopher Tolkien, jego syn, a efektem jego starań były "Silmarillion", "Niedokończone opowieści", szereg krótszych historyjek dla dzieci (przeważnie niepowiązanych z uniwersum "Władcy Pierścieni") oraz "Historia Śródziemia".

Długo wydawało się, że tu nastał kres wydawania Tolkiena (a przynajmniej wypuszczania na świat jakichś jego "nowości"). Wtedy w 2007 roku ukazały się "Dzieci Hurina", czyli nieco poprawiona, ugładzona i przede wszystkim przetłumaczona na nowo na język polski przez Agnieszkę Sylwanowicz historia Turina Turambara i Nienor Niniel z "Silmarillionu". Z perspektywy lat widzę w decyzji o wydaniu "Dzieci Hurina" początek późniejszych problemów, ale wtedy ja i większość fandomu byliśmy zachwyceni. Zresztą należę do nielicznego obozu czytelników Tolkiena, według których to jego najlepsza książka. Nie tak hermetyczna jak "Silmarillion", mniej czarno-biała od "Władcy Pierścieni", dorównująca emocjonalnością najlepszym greckim tragediom i łaskawie pozbawiona dziesiątków odstraszających czytelników przypisów.

Dlaczego więc "Dzieci Hurina" okazały się pierwszym krokiem w stronę rozdrabniania Tolkiena? Problem leży w stopniu ukończenia kolejnych publikowanych historii. Prawie każde z tych dzieł zostało sprzedane nieświadomym klientom jako jakaś rewolucyjna nowa powieść Anglika. O ile jednak w przypadku "Dzieci Hurina" było to względnie prawdziwe stwierdzenie (jeżeli nie posiadało się "Silmarillionu"), o tyle wydawane w kolejnych latach "Beren i Luthien", "Upadek króla Artura", "Legenda o Sigurdzie i Gudrun", "Beowulf" oraz "Upadek Gondolinu" oparto na coraz bardziej i bardziej wątłych podstawach.

J.R.R. Tolkien raczej nie byłby zadowolony z tego pogoni z pieniędzmi w jego imieniu.

Gdyby nikt nie próbował oszukać czytelników, że wspomniane książki to co najmniej drugi "Silmarillion", jeśli nie wręcz "Władca Pierścieni", to zapewne nie byłoby wielkiej kontrowersji. Wystarczy jednak wspomnieć sztuczne pompowanie tomów i sprzedawanie ich w plastikowym opakowaniu, żeby klienci nie mogli nawet zawczasu zajrzeć do środka, które wykorzystywało pewne polskie wydawnictwo mające wcześniej prawa do Tolkiena. Motywacja stojąca za tego typu sztuczkami była oczywista, ale pozostawiły one za sobą spory niesmak w fandomie.

Wyraźnie widać, że wydawnictwo Zysk i S-ka, które obecnie posiada prawa i pracuje nad "Historią Śródziemia" przyjęło inną strategię. Nikt tam nie próbuje naciągać czytelników, że przygotowywany na kolejne lata cykl będzie "Władcą Pierścieni 2.0". Andrzej Zysk przyznaje zresztą otwarcie problematyczność ciągłego sięgania po coraz mniej gotowe teksty Tolkiena, ale jednocześnie wskazuje na istotny fakt odróżniający "Historię Śródziemia" od tytułów takich jak "Upadek Gondolinu":

Problem zbyt dużego rozdrobnienia Tolkiena jest rzeczywiście warty dyskusji. Przy naszej "Historii Sródziemia" mamy natomiast specyficzną sytuację, że chodzi o dzieło pierwotne wydane w latach 1983-1996, na długo przed książkami, o których pan wspomina. Ten zarzut moim zdaniem można by zdecydowanie bardziej kierować w ich stronę. Piękno, ale i trud "Historii Śródziemia" polega na tym, że z tych wszystkich ksią-żek ona jest najbardziej tolkienowska. Wszystkie kolejne są już bardziej interpretacjami pozostawionych notatek i stąd też pojawia się krytyka ich większej komercyjności.

- wyjaśnia Zysk.

Tłumaczymy tutaj rzeczy, które profesor Tolkien całe życie przygotowywał do wydania i ostatecznie nie zdążył przygotować. On sam, tak przypuszczam, byłby bardzo niezadowolony, że te wszystkie "kwity z pralni" są wydawane. Taka jednak jest polityka rodziny. My akurat jesteśmy zadowoleni, bo wewnątrz tych 13 książek (12 tomów plus indeks - przyp. red.) znajdziemy prawdziwe perły literatury, poezji i filozofii. Bez wcześniej decyzji Christophera Tolkiena byłyby one nam nieznane

- dodaje Ryszard Derdziński, jeden z tłumaczy "Historii Śródziemia".

Ryzyko dowolności interpretacyjnej przy późniejszych książkach jest, mówiąc wprost olbrzymie. Trudno też do końca akceptować fakt, że na bazie skrótowych i często wczesnych notatek próbuje się stworzyć gotowe opowieści. Znany jest przecież stosunek J.R.R. Tolkiena do wymyślonego przez siebie świata. Niewiele rzeczy zostało tutaj wykutych w kamieniu, a wprowadzane przez pisarza zmiany były czymś na porządku dziennym.

Dość powiedzieć, że w ostatnim miesiącu życia Anglik rozpoczął prace nad tekstem drastycznie reinterpretującym postacie Galadrieli i Celeborna, a także przerabiającym ich wczesne losy. W teorii można by się więc kłócić, że wersja przedstawiona w wydanym i raczej niezbyt kontrowersyjnym "Silmarillionie" jest niekanoniczna. Takich przykładów mamy zaś znacznie więcej.

Czytelnicy pragną poznać każdą myśl ukochanego autora, ale czy Tolkien chciałby je zdradzać?

Andrzej Zysk zwraca uwagę, że przerabianie notatek na książki to jedno, a kontrowersje budzą też "Listy". J.R.R. Tolkien jako człowiek o wykształceniu akademickim być może byłby bowiem otwarty na publikację bardziej naukowych esejów czy pokazanie procesu twórczego niejako "od środka". Ale przecież prywatność korespondencji to coś, co każdy z nas ceni sobie dosyć wysoko:

Z drugiej strony, wejście w umysł Tolkiena, w sposób nazwijmy to "czysty", jest czymś naprawdę fascynującym. W kontekście budzącego kontrowersje serialu możemy prze-konać się, jak bardzo kategoryczny Tolkien bywał w kwestii swojej twórczości, co po-zwala lepiej zrozumieć jego stosunek do wielu rzeczy. Bo przecież pomimo tej katego-ryczności, potrafił z pewnym uporem, ale jednak zgadzać się na różne sugestie od swo-ich czytelników czy wydawcy. Dlatego dzisiaj "Listy" są dla nas czymś bardzo przydat-nym. Można oczywiście zastanawiać się, ile jeszcze książek Tolkiena da się jeszcze wy-dać i ile należałoby. Z tego co wiem, nowe notatki są wciąż odkrywane. To było po pro-stu jego dzieło życia

- wyjaśnia pracownik wydawnictwa.

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że istnienie serialu "Pierścienie Władzy" nakręci w kolejnych latach wydawniczą modę na Tolkiena. To już zresztą się dzieje, bo na Zachodzie zapowiedziano na 10 listopada "Upadek Numenoru" przygotowany przez Briana Sibleya z Tolkien Society. Jeżeli książka sprzeda się wystarczająco dobrze, to z pewnością nadejdą kolejne. Taka już specyfika rynku, trudno zresztą oczekiwać od domów wydawniczych czegokolwiek innego. Trudno, by zignorowały tak wielkie wydarzenie:

REKLAMA

Chęć wydawania Tolkiena byłaby z naszej strony taka sama i bez serialu. Dochodzi do tego oczywiście aspekt finansowy, ale istnienie "Pierścieni Władzy" ma dla nas i zalety, i wady. Wiemy, że bez względu na to, jak serial zostanie odebrany, jego obecność może wzmocnić sprzedaż. Bo tak czy inaczej będzie się teraz o Tolkienia dużo dyskutować. Z drugiej strony, oryginalny właściciel praw też dostrzega ten potencjał, a to może się wiązać ze wzrostem kosztów inwestycji ze strony wydawnictwa. Tak naprawdę bilans zysków i strat się koniec końców zeruje. My chcielibyśmy wydać "Naturę Śródziemia" i "Historię Śródziemia" tak czy inaczej, ale nie wiemy, czy HarperCollins i Tolkien Estate nie zdecydowali się na udzielenie praw [dot. Historii Śródziemia - przyp. red.] właśnie ze względu na istnienie serialu

- podsumował Andrzej Zysk.

Być może tak naprawdę nie ma powodu kruszyć kopii, bo skoro popyt na Tolkiena istnieje, rezygnacja z kolejnych książek byłaby zwyczajną głupotą. Przynajmniej na razie nie doszliśmy jeszcze do granicy, która wzbudziłaby ogólny sprzeciw fandomu i specjalistów. Nawet jeśli niektórzy fani kręcą nosem (sam niekiedy to robię), to przecież nikt nie każe im kupować nowości, co do których mają wątpliwości. Jednocześnie przypadek "Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy" jak na dłoni pokazuje, że zabawa Tolkienem bez żadnego poszanowania dla jego dziedzictwa wiąże się z wielkim ryzykiem. Zobaczymy, czy ktokolwiek wyciągnie wnioski z kuksańca wymierzonego Amazonowi przez fanatycznych wielbicieli pisarza.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA