„Ahsoka” wychodzi powoli z Nadprzestrzeni i wlatuje na Disney+. Najnowszy serial z odległej galaktyki to dowód na to, że marka „Star Wars” jest w dobrych rękach. Mam tylko jedno „ale”.
OCENA
W poniższej recenzji dwóch pierwszych odcinków serialu "Ahsoka" staram się unikać spoilerów.
Ahsoka Tano jest postacią, która lata temu wzbudziła ogromne kontrowersje. Pojawiła się w animacji „Wojny klonów” i została uczennicą Anakina Skywalkera, o której bohaterowie w filmach… ani słowem nie wspominali. Na szczęście Dave Filoni w zgrabny sposób wyjaśnił, dlaczego zniknęła z radaru, w nakręconym po latach epilogu „The Clone Wars”. Jej dalsze losy poznaliśmy też w m.in. „Rebeliantach”.
Co przy tym ciekawe, „Ahsoka” nie jest pierwszą produkcją aktorską, w której Rosario Dawson wcieliła się w Tano. Widzieliśmy ją wcześniej w „Mandalorianinie” i „Księdze Boby Fetta”. Okazało się, że po obaleniu Imperatora poznała się z synem swojego mentora, Lukiem Skywalkerem, ale nie dołączyła do jego Akademii Jedi. Ma swoją misję, a my wreszcie możemy zobaczyć, na czym ona polega.
Ahsoka poszukuje Wielkiego Admirała Thrawna oraz Ezry Bridgera.
W serialu ruszamy tropem ostatniego z Wielkich Admirałów upadłego Imperium, który zaginął jeszcze przed zniszczeniem pierwszej Gwiazdy Śmierci. Lata później Nowa Republika rozpoczęła proces demilitaryzacji po wygranej wojnie, ale Ahsoka obawia się, że Thrawn zburzy pokój - do tego nie tylko ona jest na jego tropie.
Co więcej, wraz z Wielkim Admirałem zniknął również przyjaciel Ahsoki, a zarazem jeden z załogantów „Ducha” z „Rebeliantów”, czyli szkolący się na Jedi młody Ezra Bridger. Tano ma nadzieję na to, że upiecze dwa mynocki na jednym ogniu. Pomocy szuka u jego bliskich, Hery Syndulli i mandalorianki Sabine Wren.
Jednym z najważniejszych motywów „Ahsoki” jest relacja głównej bohaterki z jej podopieczną.
Okazuje się, że chociaż Ahsoka opuściła Zakon Jedi, to po latach postanowiła wziąć Padawankę w postaci Sabine. Rzecz w tym, że jej relacja z Wren szybko się zepsuła; rozstały się, nim młoda dziewczyna ukończyła swoje szkolenie. Chowają jednak animozje w kieszeń i łączą siły, bo stawka jest zbyt wysoka.
W pierwszych odcinkach to, jak potoczą się rozmowy między nimi, jest dość przewidywalne, ale i tak podoba mi się chemia łącząca te dwie postaci - widać i czuć bagaż emocji. Da się wyczuć podskórny żal i rozczarowanie, a Hera, która próbuje pogodzić przyjaciółki niczym matka, ma niezwykle trudne zadanie do wykonania.
„Ahsoka” jednocześnie uderza we wszystkie nostalgiczne struny.
Serial zrealizowany jest z użyciem dekoracji i rekwizytów balansujących na granicy kiczu, dzięki czemu od razu kojarzy się z oryginalną trylogią George’a Lucasa. Do tego w zaledwie pierwszych dwóch epizodach obserwujemy szukanie skarbów w ruinach i walki na miecze świetlne oraz wizytujemy ojczyznę Hana Solo.
Podobają mi się też nowi antagoniści - są na tyle sztampowi, by pasować do tego uniwersum, a jednocześnie mają swoje cele oraz charaktery wykraczające poza schemat generycznych upadłych Jedi z Expanded Universe. Mało się jednak o nich jak na razie dowiedzieliśmy i liczę na to, że poznamy ich niedługo lepiej.
Pierwsze dwa odcinki „Ahsoki” to obietnica dobrej zabawy.
Podczas seansu byłem w pełni ukontentowany tym, co widzę, a teraz nie mogę się doczekać, aż w Disney+ pojawią się kolejne epizody. Widać, że ten serial tworzą doświadczeni filmowcy, którzy jednocześnie są prawdziwymi fanami „Star Wars” - zależy im na tym, by inni fani z ich pracy byli zadowoleni.
Na tym etapie nie obraziłbym się zresztą, gdyby potwierdziły się plotki o tym, że Disney+ planuje zrobić soft-reboot swoich „Gwiezdnych wojen” z wykorzystaniem Świata Między Światami oraz multiwersum niczym z Marvela. „Mandoverse” mogłoby być alternatywną linią czasu dla tej, w której „somehow, Palpatine returned”.
Z serialem „Ahsoka” mam tylko jeden zgryz
Już od lat fani byli przekonani, że Thrawn i Ezra ugrzęźli po prostu gdzieś w Nieznanych Regionach, czyli tej niebezpiecznej i niezbadanej części Galaktyki, nad którą Republika i Imperium nie miały władzy. Okazuje się jednak, że „Ahsoka” chce nas zabrać znacznie dalej (a przynajmniej na to po 2 odcinkach się zanosi).
Dave Filoni po raz kolejny łamie tutaj (po wprowadzeniu podróży w czasie i wspomnianego Świata Między Światami) jedną z niepisanych zasad uniwersum, które - przypomnijmy - rozpoczęły słowa „dawno dawno temu, w odległej galaktyce”. Bohaterowie planują bowiem zmienić miejsce akcji i wybrać się dalej w gwiazdy.
Jeśli to się stanie, to będzie bezprecedensowe wydarzenie dla całych „Gwiezdnych wojen”.
Oczywiście w ramach Expanded Universe motyw opuszczania odległej galaktyki już się pojawił, w tym w książce „Outbound Flight”, ale ta misja była nieudana. W serii „Nowa Era Jedi” powitaliśmy z kolei przybyszów z innej, niesławnych Yuuzhan Vongów, ale nie wybraliśmy się w odwiedziny do nich.
Mam nadzieję, że Dave Filoni miał dobry powód, by wprowadzić międzygalaktyczne podróże w kanonie Disneya i następne odcinki to potwierdzą. Bo nie zrobił tego tylko dlatego, że wedle badań fokusowych niedzielnym widzom „inna galaktyka” brzmi lepiej niż „Nieznane Regiony”, prawda? Prawda?
A czy warto oglądać „Ahsokę” bez znajomości „Wojen klonów” i „Rebeliantów”?
Serial z jednej strony wygląda na papierze jak kolejny sezon „Rebeliantów”, ale sprawnie wyjaśnia zależności pomiędzy głównymi bohaterami oraz motywacje, jakie nimi kierują. Do tego wielu rzeczy możemy domyślić się z kontekstu (ekspozycji trochę jest, ale nie jesteśmy nią na każdym kroku bombardowani).
Myślę, że oglądanie „Ahsoki” przed animacjami „Star Wars” jest trochę jak seans „Nowej nadziei” przed nakręconymi później prequelami. Fani, którym nowy serial się spodoba, będą mogli po prostu zobaczyć później, jakie wydarzenia doprowadziły do tego, że główna bohaterka opuściła Zakon Jedi, a Ezra i Thrawn zniknęli na wiele lat.