Serial "Władca Pierścieni" może się udać. Te rzeczy musi zrobić Amazon, by być godnym Tolkiena
Nie przypominam sobie drugiego tak znienawidzonego przed premierą serialu jak "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy". Produkcja Amazon Prime Video miała być świętem dla każdego fana J.R.R. Tolkiena, ale zamiast tego przerodziła się w koszmar. Pytanie, czy "Pierścienie Władzy" na tym etapie mogą jeszcze odzyskać zaufanie. I co muszą zrobić, żeby do tego doszło?
Powiedzmy to sobie otwarcie - nie widziałem jeszcze serialu "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy", ale moje zaufanie do tego tytułu jest absolutnie minimalne. Nie jestem w tym odczuciu odosobniony, choć pierwsze reakcje na produkcje są głównie pozytywne. Znaczna większość fanów J.R.R. Tolkiena podchodzi do nowego hitu Amazona jak do jeża. Ich niechęć osiągnęła olbrzymie rozmiary, a przy tym nie ma tylko jednego źródła. Powodów do nielubienia "Pierścieni Władzy" jest sporo.
Czy na tym etapie można je zniwelować? W jaki sposób to zrobić? Podobne pytania są z jednej strony bardzo interesujące, a z drugiej niełatwe do jednoznacznej odpowiedzi. Mamy przecież do czynienia z już ukończoną produkcją. Czy naprawa serialu "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" ma się zacząć od 2. sezonu, a może to bardziej hipotetyczna dyskusja spod znaku "Co by było gdyby"? Wydaje mi się, że lepiej przyjąć ten drugi scenariusz. Jesteśmy przecież jeszcze przed premierą 1. sezonu, więc w jakimś sensie możliwości są nieskończone. "Władca Pierścieni" jest dziś jeszcze serialem Schrodingera - posiada równy potencjał do bycia cudownym i fatalnym. Oczywiście głównie w teorii.
W praktyce Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy ma przed sobą misję niemożliwą.
W jakimś sensie Amazon sam pozbawił się bowiem najłatwiejszego sposobu na zdobycie serc fanów. Wydał na same prawa do tytułu 250 mln dolarów, a kolejne setki milionów poszły na wyprodukowanie 1. sezonu. Tylko co z tego, skoro cała ta kasa poszła na nieodpowiednie książki J.R.R. Tolkiena. Nie wszyscy potencjalni widzowie zdają sobie z tego sprawę, ale firma Jeffa Bezosa wykupiła prawa do "Hobbita" oraz "Władcy Pierścieni" i jego dodatków. Czyli zupełnie nie tych opowieści, które zdecydował się przenieść na ekran.
Druga Era Śródziemia, w trakcie której rozgrywa się "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy", nie została opisana przez Tolkiena z taką szczegółowością jak Pierwsza i Trzecia. Scenarzyści zatrudnieni przez Amazona mieliby więc problem z fabularnym przedstawieniem zachodzących tam wydarzeń nawet, gdyby mogli korzystać z poświęconych im fragmentów "Silmarillionu" i "Niedokończonych opowieści". A nie mogą. W takiej sytuacji naprawdę trudno dziwić się fanom, że odbierają serial Amazona jak gloryfikowany fanfik. Zwłaszcza, że publikowane co jakiś czas zwiastuny nie poprawiają sytuacji.
Nawet na bazie posiadanego materiału dałoby się jednak stworzyć produkcję, która zadowoliłaby fanów. Lub przynajmniej nie wzbudziłaby ich nienawiści, zanim choćby zobaczyliby jeden odcinek. Lista zasad, których powinien trzymać się serialowy "Władca Pierścieni", nie jest znowuż taka długa, ale każdy element na niej współgra ze sobą:
- Korzystać z oryginalnego tekstu wszędzie, gdzie to tylko możliwe
- Ograniczyć do minimum wszelkie odniesienia do współczesnego świata
- Używać bohaterów Tolkiena wszędzie, gdzie to tylko możliwe (w razie czego rozbudować ich historię)
- Nie zmieniać istniejącego kanonu
- Stosunkowo wiernie odwzorować wizualny świat z filmowej trylogii, ale wzbogacić go o dodatkowe elementy z książek
- Wplatać współczesną wrażliwość w istniejącą historię, a nie na odwrót
Fani czują, że serial "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" zdradził Tolkiena.
Wszystko dlatego, że w zasadzie każda z wymienionych powyżej zasad najprawdopodobniej została przez Amazona złamana. Już na tym etapie wiemy, że "Pierścienie Władzy" w wielu miejscach wprost zaprzeczają ustalonemu przez Tolkiena kanonowi. Serial jest też wyjątkowo mocno nastawiony na promowanie współczesnych postaw i "naprawianie" tych elementów tolkienowskiej mitologii, które według showrunnerów serialu się źle zestarzały.
Nie chodzi o to, by współczesne fantasy nie podejmowało takich problemów jak rasizm czy przemoc wobec kobiet. Powtarzałem to wielokrotnie w przeszłości. Problem w tym, że ludzie Amazona robią to z gracją łopaty walącej widzów po głowach. Ich bohaterki zachowują się w zwiastunach, jakby zostały żywcem wyrwane z pisanego w 2022 roku feministycznego pamfletu. I przez to wydają się kompletnie niewiarygodne na tle pozostałych elementów świata przedstawionego.
Historie Galaderieli czy Miriel rozbudowano, ale bez dbałości o wewnętrzną logikę. Co więcej, w serialu emitowanym na Amazon Prime Video pojawia się też cała masa bohaterów wymyślonych wyłącznie na potrzeby serialu. Mówiąc wprost, jest ich po prostu zbyt wiele. Być może, gdyby postacie takie jak Elrond, Galadriela czy Ar-Pharazon były bliższe książkowemu pierwowzorowi, to fani wybaczyliby nadmiar nowych twarzy.
Amazon drastycznie pozmieniał jednak ikony Drugiej Ery i dodał mnóstwo tzw. OC (original character). Czyli po prostu zrobił fanfika. Z tego powodu zachwyty wobec strony wizualnej, która połączyła nowe elementy z rozwiązaniami obecnymi w trylogii Petera Jacksona, zatonęły w morzu wściekłych komentarzy.
Smutna konkluzja jest taka, że "Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy" powinien być jak... "Ród smoka".
Nowy serial HBO przynajmniej na razie trzyma się wszystkich wyznaczonych zasad i zbiera tego profity w fandomie. W "Rodzie smoka" znajdziemy mnóstwo odniesień do cyklu "Ogień i krew", a sytuacji gdzie serial wprost zaprzecza treści książek (przynajmniej na razie) w zasadzie nie uświadczymy. Oprócz tego produkcja sprawnie odwołuje się do wizualnych elementów zaczerpniętych z "Gry o tron", ale potrafi je wzbogacić o dodatkowe elementy z książek. Prequel opowiada przy tym o tematyce istotnej z punktu widzenia współczesnego człowieka, ale robi to w obrębie zasad wykreowanego świata.
W taki oto sposób "Ród smoka" sprawił, że do niedawna sceptycznie nastawieni fani teraz śpiewają peany na jego cześć w sieci. I nikomu nawet nie przychodzi do głowy narzekać na kolor skóry tego czy innego aktora, bo każda z postaci została oddana z wiernością wobec tekstów George'a R.R. Martina (ale jednocześnie bez czołobitności, dzięki czemu taki Viserys I Targaryen sporo zyskał względem "Ognia i krwi"). Serial "Władca Pierścieni: Pierścieni Władzy" przeszedł dokładnie odwrotną drogę i dziś trudno mi sobie wyobrazić, by jego premiera miała poprawić tę sytuację.