"Nie patrz w górę", bo oślepi cię blask gwiazd. Po co w jednym filmie pół Hollywood?
W "Nie patrz w górę" gra każdy, kto w Hollywood jest kimś. W nowym filmie Netfliksa zobaczymy Leonardo DiCaprio, Jennifer Lawrence, Meryl Streep, Jonah Hilla i nawet Arianę Grande. Netflix nie pierwszy raz kusi nas gwiazdorską obsadą. Czy to przejaw megalomanii serwisu, czy może uzasadnione działanie?
Leonardo DiCaprio, Jennifer Lawrence, Meryl Streep, Jonah Hill, Cate Blanchett, Timothee Chalamet - to nie spis powszechny gwiazd Hollywood, tylko obsada "Nie patrz w górę". Adam McKay zebrał przed kamerą swojego najnowszego filmu imponującą ekipę. Gdyby nie fakt, że mamy do czynienia z całkiem dobrą produkcją, dzięki tym aktorom i aktorkom, moglibyśmy wybaczyć tytułowi wiele niedociągnięć i mnóstwo dziur logicznych.
Nie patrz w górę. Najbardziej lubimy te filmy, które już widzieliśmy
Kochamy gwiazdy filmowe. Hollywood wie to od zarania swoich dziejów. W okresie klasycznym standardem było eksponowanie w materiałach promocyjnych nazwisk aktorów i aktorek, bo to dla nich widzowie tłumnie zapełniali kina. Wiązało się to nie tylko ze splendorem odtwórcy danej roli, ale też z oczekiwaniami wobec fabuły. Humphrey Bogart? Będzie twardzielem i cynikiem! Clark Gable? Będzie uwodził kobiety. Takich przykładów można mnożyć. Ważne jest jednak to, że takie podejście na weszło X muzie w nawyk.
Nie musimy daleko szukać na to dowodów. W zeszłym miesiącu na Netfliksie pojawiła się "Czerwona nota". A w niej Dwayne Johnson, Gal Gadot i Ryan Reynolds - każde z ugruntowaną pozycją w Hollywood i każde grające te same role co zwykle. Johnson z subtelnością czołgu przechodzi z ujęcia do ujęcia, pozostawiając po sobie gruzy. Gadot błyszczy swoją urodą i potrafi nieźle skopać tyłki, a Reynolds jest ofermowaty, dużo gada oraz rzuca żartami na lewo i prawo. Nieważne, że zabrakło tu scenariusza.
To ten sam mechanizm, co przy "Niezniszczalnych", na których pędzimy, aby zobaczyć, jak naparzają się weterani kina akcji. Bo czy kibicowalibyśmy bohaterom "Czerwonej nota", gdyby grał ich kto inny? Czy w ogóle dotrwalibyśmy wtedy do końca filmu? Czy produkcja stałaby się w takim wypadku największym hitem Netfliksa? Wątpliwa sprawa. Chcieliśmy oglądać Johnsona, Gadot i Reynoldsa właśnie w takich rolach, dlatego pomimo wielu negatywnych recenzji, fani bronili produkcji jak tylko mogli. Platforma dobrze wiedziała co robi, zatrudniając tę trójkę gwiazd.
Znani aktorzy i lubiane aktorki sprzedają filmy, a nawet całe franczyzy. Jakże dobrze dla wytwórni jest móc w trailerze poinformować nas, że w danej produkcji gra laureatka Oscara, laureat Oscara, nominowany do Oscara, nominowana do Oscara i wschodząca gwiazda. Toż to sen każdego producenta. Wypisując pokaźny czek takiemu Christianowi Bale'owi, może od razu liczyć zyski z box-office'u i studolarówkami ocierać łzy, czytając utyskiwania krytyków.
Nie patrz w górę - Diuna od Netfliksa?
Netflix od dawna chce konkurować z wielkimi wytwórniami. Co jakiś czas szykuje oscarbaity, dając pieniądze takim twórcom jak Martin Scorsese czy David Fincher, ale przede wszystkim jest platformą zapewniającą rozrywkę. "Czerwona nota" jest kolejnym, po chociażby "6 Underground", odpowiednikiem blockbustera. Dostajemy w nim to samo, dla czego tłumnie pędzimy na kolejne letnie produkcje z Tomem Cruise'em, w których na różne sposoby ratuje on świat. Tylko trzy razy bardziej.
Netflix ma skłonności do przesady, dlatego postanowiła połączyć oscarbaita z rozmachem blockbustera. Nie ma tu miejsca, aby wymienić wszystkie nagrody Amerykańskiej Akademii, jakie zdobyli łącznie wszyscy zaangażowani w "Nie patrz w górę". Serwis wiedział, co robi, kupując prawa do filmu od Paramountu, a potem zatrudniając Lawrence, DiCaprio i innych. McKay natomiast dobrze wiedział, co zrobić z taką obsadą.
Mamy tu bowiem do czynienia z tą samą sytuacją, co w przypadku "Diuny". U Denisa Villeneuve'a mogliśmy zobaczyć każdego, kto w Hollywood jest kimś. Tylko mało kto miał należyty czas ekranowy. Po co zatrudniać Zendayę do małej roli? Na jaką cholerę nam Jason Momoa w dwóch, trzech scenach? I, oczywiście, jak upchnąć w filmie jeszcze Stellana Skarsgarda, aby jego gaża nie była niepotrzebnym wydatkiem? Jest na to sposób. Znane twarze zapadną widzom w pamięć, co ułatwi prowadzenie narracji. To prawda.
Nie patrz w górę - gwiazdy jasno świecą
Możemy nie zapamiętać imion i nazwisk danych bohaterów, ale jak tylko widzimy twarz Josha Brolina, nie zastanawiamy się "kim jest ten typ". Od razu wiemy, z kim mamy do czynienia. Podobnie jest w "Nie patrz w górę". Nie zapamiętalibyśmy prowadzącego program śniadaniowy, gdyby nie grał go Tyler Perry. Aparycja Timothee Chalameta nadaje charakteru postaci młodego aktora. Jonah Hill błyszczy za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie, chociaż nie ma ku temu wielu okazji. Meryl Streep gra się swoim wizerunkiem "Żelaznej Damy", a Ariana Grande bawi, kiedy opowiada o swoim rozstaniu.
Każda, nawet najdrobniejsza rola gwiazdy w "Nie patrz w górę", ma swoje uzasadnienie. Nie bez powodu bohaterka Jennifer "dziewczyna z sąsiedztwa, która potknęła się na gali oscarowej" Lawrence jest pełną neuroz doktorantką, lubiącą sobie zapalić trawkę. McKay albo wykorzystuje emploi danego aktora czy aktorki, albo wchodzi z nim w dialog. Dlatego taka obsada ma w jego najnowszym filmie mnóstwo sensu. Nie jest to puste kuszenie użytkowników słynnymi nazwiskami.
Ta megalomania wytwórni, aby upychać jak najwięcej gwiazd w jednej produkcji, może mieć jednak negatywne konsekwencje. Być może bowiem dojdziemy do momentu, w którym nawet oponę w samochodzie głównego bohatera będzie musiała grać Kristen Stewart. Wierzę, że by sobie z takim wyzwaniem poradziła.
"Nie patrz w górę" obejrzycie na Netfliksie.