W opisie tej gry powinno pojawić się ostrzeżenie. Cuphead uzależnia - recenzja Spider's Web
Nie ekscytowałem się Cupheadem. Spodziewałem się, że to gra jadąca na tylko jednym patencie, jakim jest jej charakterystyczna oprawa graficzna. Lubię się tak mylić!
OCENA
Cuphead był promowany jako jedna z tych gier, dla których warto mieć PC lub konsolę z Windows 10. Nie jest to jednak produkcja typu AAA, a raczej indyk. Czyli gra niezależna o relatywnie niskim budżecie. Gatunek gry? Klasyczna przewijana strzelanka, a jeśli chodzi o podstawy mechaniki, to bardzo przypomina stareńką Contrę. Jej wyróżnik? Oprawa audiowizualna.
Cuphead stylizowany jest na amerykańskie kreskówki z pierwszej połowy ubiegłego wieku. A właściwie, to nawet nie jest stylizowany, a taką kreskówką po prostu jest. Każdy element, każda klatka animacji w grze została wykonana wedle starej szkoły rysunku. Atramentem i na papierze, w tym charakterystycznym stylu starych, kultowych filmów animowanych.
Problem w tym, że nie widziałem w tej grze, oglądając jej zapowiedzi, nic atrakcyjnego ponad ową oprawę. Myślałem, że to będzie miła ciekawostka. Pogram sobie w to, może nawet i ukończę, ale spodziewałem się, że jak już się opatrzy, to nie będzie miała mi ciekawego do zaoferowania. Oj, głuptas ze mnie.
Nie było na mojej konsoli tak wspaniale wkurzającej i frustrującej gry od czasu Super Meat Boy.
Od razu uczciwie się przyznam, że pisząc tę recenzję, gry ukończyć nie zdążyłem. I pewnie prędko nie uda mi się tego zrobić. Bo chociaż sama rozgrywka ma długość – jak twierdzą jej twórcy – raptem czterech godzin, to jest to czas liczony na bezbłędne przejście. Bezbłędne przejście… hehe. Tośmy się pośmiali.
Recenzencką kopię Cupheada otrzymałem tuż przed jej rynkową premierą. Zaprosiłem pewną pięknooką niewiastę do wspólnej zabawy (bo przecież gry w stylu Contry najlepiej przechodzi się we dwoje), odpaliliśmy tę grę wczesnym wieczorem i… już późno w nocy, z rozsądku, wyłączyliśmy konsolę, by złapać choć trochę snu przed pracą. Grając bardzo długo, ukończyliśmy raptem kilka poziomów. Z trudem, rzucając padami o ścianę i ordynarnie przeklinając. A zarazem śmiejąc się do rozpuku.
„Jeszcze jeden raz, jeszcze jedno podejście, i teraz już na serio idziemy spać!”. Dwie godziny później pojawił się ten sam tekst. Z równie znikomym efektem. Cuphead, choć piekielnie trudny i wymagający, daje zarazem mnóstwo radości. Gra nigdy nie oszukuje gracza, nigdy nie jesteśmy traktowani nie fair. Za każdym razem wiemy, co zrobiliśmy nie tak. Gra jest perfekcyjnie zbalansowana i wyreżyserowana.
Cuphead podzielony jest na trzy sekcje.
Pierwsza, ta najmniej istotna, to mapa świata, po której chodzimy wybierając kolejne poziomy lub by zajrzeć do sklepu, aby wymieniać zebrane monety na powerupy. Druga, to zwykłe poziomy, w których idziemy cały czas w prawo. Pokonujemy kolejnych wrogów i pułapki. Trzecia, to walka z bossem. Do każdej z nich trzeba zastosować ciut inną taktykę. Każdej planszy przez praktykę należy nauczyć się na pamięć. „Dawaj, teraz tu tego grzybka rozwalamy… dobra! Teraz mnie osłaniaj, ja skaczę przez przepaść, ty strzelaj w kwiatki. Teraz chodź! Biegniemy! Tu jest ich za wiele, ignoruj, biegnij. Aaaaa!”
Podobnie jest z bossami. Ci są stworzeni – jeśli chodzi o mechanikę – w starym, dobrym stylu. Są trudni do pokonania, a walka z nimi podzielona jest na kilka faz (patrz przykład niżej). Każdej z nich trzeba się nauczyć, w każdej trzeba znaleźć jakąś metodę.
W Cupheada trzeba niestety zagrać, by zrozumieć istotę tej produkcji. Patrząc teraz na nagrane z samego początku filmiki z gry, naszła mnie refleksja, że zupełnie na nich nie widać poziomu trudności gry. Przypomniała mi się pewna niedawna aferka w mediach społecznościowych: ktoś nagrał znanego dziennikarza piszącego o grach, jak ten na targach bawił się Cupheadem i któremu nie wychodziło. Szydzili z niego, że nie powinien zajmować się grami, skoro jest w nie tak kiepski. I faktycznie, również na moich filmikach wygląda to tak, jakby w Cupheada grali bardzo niewprawni gracze. Mistrzem zręcznościówek na pewno nie jestem, ale też obsługę pada czy koordynację oko-ręka mam na niezłym poziomie. Ostrzegam więc i was: nie śmiejcie się, a spróbujcie. Mina wam szybko zrzednie. Choć gwarantuję, że zarazem będziecie się świetnie bawić.
Muszę wspomnieć o tej wyjątkowej oprawie audiowizualnej.
Co zabawne, mam tu najwięcej zastrzeżeń (bo całe jedno). Jeśli chodzi o grafikę, to jest genialna. Nie tylko sama gra jest odpowiednio narysowana i zaanimowana, ale również zastosowane są tu dodatkowe filtry, nadające jej niepowtarzalnego klimatu. A konkretniej, filtry symulujące skazy i niedoskonałości błony filmowej starych filmów. Wygląda to naturalnie i fenomenalnie, Cuphead bez wątpienia dzięki swojej grafice ma niepowtarzalny klimat i swoją własną, unikalną tożsamość.
Zastrzeżenia mam tylko do muzyki. Ta również utrzymana jest w starym stylu, trochę swingu, w większości nonszalanckie, szybkie pianinko. Jednak jak już podchodzimy do przejścia planszy ten setny raz, muzyczka zaczyna irytować. Pasuje klimatycznie i estetycznie, ale… irytuje. Przydałaby się ciut większa różnorodność i mniej agresywne brzmienie. Jest jednak możliwe, że dowolny podkład muzyczny słuchany tyle razy wywołałby u mnie podobną reakcję.
Jeżeli nie lubisz gier „bardzo zręcznościowych”, omijaj Cupheada z daleka.
Gra jest dostępna w Sklepie Microsoft. Niestety, jest dość droga. Należy ona do programu Xbox Play Anywhere (a więc przypisuje się do naszego konta, nie urządzenia, a to oznacza, że możemy grać na konsoli i na PC, a postęp przechodzenia gry się synchronizuje między urządzeniami), ale i tak 92,50 zł za grę w tym gatunku to dość wysoka kwota. Zwłaszcza jeśli chodzi o pecetowych graczy.
Z drugiej jednak strony wiem, że Cuphead starczy mi na bardzo długo. I że daję tonę zabawy i radości. Nie tylko na dwóch graczy (choć wtedy zabawa jest szczególnie udana), można też grać na jednego pada, a gra odpowiednio balansuje stopień trudności, by dopasować się do jednego zawodnika mniej. Uważam, że jest warta tych pieniędzy. Bo gra ma dawać radość i wystarczać na więcej, niż jeden wieczór. A Cuphead wywiązuje się z tego po prostu wzorowo.